Ile w naszym kraju trzeba zapłacić za podstawowe artykuły żywnościowe, wiedzą wszyscy. Niestety, jest to wiedza bardzo kosztowna i jakkolwiek by na to nie patrzeć, taniej nie chce wyjść (co pokazują komentarze pod poprzednim tematem). Jakiś czas temu prezes jedynej słusznej polskiej partii, wybrał się do najprawdopodobniej najdroższego sklepu w okolicy i zrobił ZAKUPY. Ile wydał, nie pamiętam, ale echem po Polsce poniosło się wówczas, że Biedronka (sklep w którym ZAWSZE, niezależnie od pory są KOLEJKI, a który ja uwielbiam!) jest sklepem dla biedoty. Tym sposobem, chcąc nie chcąc, miliony Polaków zasiliło szeregi ubogiej ludności. Przynajmniej mentalnie.
Wydawać by się mogło, że zdrowe jedzenie jest droższe (no cóż, to z ekologicznych sklepów na pewno...). Było nie było, wszystko zależy od zarobków i od umiejętności wydawania pieniędzy. Można osiągać dochody rzędu 4 tys. miesięcznie i wydawać dużo na byle gówno, a to nie sztuka. Z finansami bywa różnie, więc miałam możliwość nauczyć się już, jak rozsądnie gospodarować pieniędzmi, nie będąc zmuszoną do kupowania kilograma wysoko przetworzonej, gotowej i niezdrowej żywności.
Ale nie dalej jak wczoraj wybrałam się do E.Leclerca, sklepu który bardzo lubię i w którym znajduję wiele ciekawych produktów, niedostępnych np. w Realu. Wczoraj jednak musiałam tylko odrobinę uzupełnić zasoby kuchenne. Przy kasie zaliczyłam niewielki bezdech, bo za naprawdę kilka tylko rzeczy zapłaciłam 54,03 zł. Żeby nie być gołosłowną, pozwolę sobie wymienić, co znalazło się w moim (skromnie wypełnionym) koszyku. Paski wołowe (psi przysmak), kilka plasterków żółtego sera, aromat waniliowy, liście laurowe, przyprawa do ryb, ziele angielskie, przyprawa do kurczaka, pieprz czarny ziarnisty, bazylia, 2 ciemne bułki z dynią, kilka kiszonych ogórków, dwa pudełeczka śledzi na wagę (takie nakładane z pojemnika, w różnych smakach), kasza jęczmiena, przyprawa do zup, majonez, kilka dkg ananasów kandyzowanych, koncentrat pomidorowy, ciecierzyca konserwowa, makaron (literki :D), ser sałatkowy, guma do żucia, dwie puszki tuńczyka w wodzie. Nic konkretnego. Ani mięsa, ani warzyw, ani owoców. A kasza gryczana kosztuje już ok. 5-6, a nawet 7 zł za pudełko, więc nie wstyd mi, że kupuję biedronkową, za 3 z groszami.
Jeśli o mięso chodzi... jest w miarę okej, tylko że zależy od tego, co i ile kto je. Kurczak jest stosunkowo niedrogi (choć piersi z kurczaka po 17,99 za kilogram każą mi się zastanowić nad jego kupnem, skoro jest to mięso raczej średnio wartościowe pod względem odżywczym). Często kupuję pałki z kurczaka, skrzydełka i ćwiartki (mniej niż 10 zł/kg), zwykle na targowisku, od „kurczakowych”. Niedrogie są też indycze golonki (10-11 zł), czy gulaszowe mięso indycze (w E.Leclercu ostatnio kupowałam za ok. 10 zł/kg). Podroby, które uwielbiam, są tanie jak barszcz. Przykładowo – gulasz z żołądków kurzych (300 g żołądków, 2 marchewki, 1 pietruszka, pół selera, mała cebula) z kaszą jęczmienną to... w sumie jakieś 10 zł za 2 naprawdę duże porcje. Tymczasem 10 zł muszę zapłacić za dwa niewielkie sznycle lub steki wołowe. Wołowina na gulasz to za ok. 300 g jakieś 8-9 zł (E.Leclerc – tacki), więc dodając do tego cebulę (no i nie będę przecież wyliczać kosztów szczypty rozmarynu, soli i pieprzu... ;p), kilka ziemniaczków (na targowisku kupuję takie maluszki po 1 zł za kilogram – dla nas idealne, bo i tak nigdy ich nie obieramy, a gotują się 10 minut, więc najbardziej przypadły mi do gustu) i robię surówkę. Za taki obiad płacę w sumie... ze 12 złotych. O dziczyźnie nie mówię, bo za niewielki kawałek musiałabym zapłacić jakieś 35 zł (w końcu się skuszę, bo jeszcze nie jadłam, a Waldek kocha ponad wszystko), a przeliczając na inne produkty, wolę jej nie kupować. Ryby są raczej drogie, a te zamrożone filety z wielką ilością wody mnie zniechęcają. W miarę możliwości kupuję na rybnych stoiskach na targu (tuszki z flądry 15 zł/kg, filety z dorsza 25 zł/kg).
Wędliny i inne, cenowo wyglądają różnie. Kupuję w Gzelli, a tam ceny są przystępne. I znów, wieprzowe odpadają, a są tańsze, więc za kilogram w miarę dobrej drobiowej szynki muszę płacić ok. 25-30 zł. Droższej drobiowej w okolicach mojego osiedla nie widziałam. Pastrami wołowe to już wydatek rzędu 35 zł/kg, a za niewielką wołową kiełbaskę płacę ok. 3-3,5 szt. Ale skoro wędlinę je tylko Waldek i właściwie tylko w kanapkach do pracy, więc kupuję tylko kilka plasterków i płacę za nią tygodniowo ok. 10 zł.
Warzywa i owoce kupuję prawie wyłącznie na targu. Teraz akurat ceny są właściwie prawie najniższe (no dobra, warzywa, bo owoce są skandalicznie drogie...), więc kupuję ile wlezie. 2 pęczki rzodkiewki to 2,40, główka sałaty masłowej to 1,50 zł, duża kapusta pekińska to 3,00 zł, główka młodej kapusty to 3 zł. Marchewka różnie – młoda po 4 zł/kg, więc kupuję w Biedronie po 2,47 (chyba) za kilogramowe opakowanie. Pietruszka i seler na targu po 4 zł/kg, szczypiorek, natka pietruszki i koperek to 1,20. Pęczek szpinaku 3 zł, botwinka 2,20 zł, papryka ok. 10 zł/kg.
Nikt mi nie wmówi, że ugotowanie wielkiego garnka kapuśniaku (gdy gotuję taką zupę, to na 2-3 dni) z młodej kapusty jest drogie, bo ostatnio za składniki do niej zapłaciłam w sumie 12 zł i jedliśmy ją trzy dni, w ilościach gigantycznych (;p). Gołąbki? To samo! 3 zł za kapustę, mielona wołowina 4 zł (pół tacki, która kosztowała 8 zł), koncentrat pomidorowy 1,50 i dwie torebki ryżu – 1 zł. Niecałe 10 zł za 8 olbrzymich gołąbków, których nawet nie dalibyśmy rady zjeść z niczym innym, jak tylko z niewielką ilością pieczywa. 2 dni obłędnie smacznego obiadu w tej cenie? Faktycznie, majątek... =)))
Ja wiem, że to się łatwo mówi. Sama idąc do sklepu dostaję małpiego rozumu, bo tu zobaczę coś smacznego, tam coś, na co akurat naszła mnie ochota, a gdzieś indziej jest jakaś nowość, ktorą warto byłoby spróbować. Z jednej strony jest niedrogo, z drugiej drogo jak cholera. Nie można całe życie żywić się najtańszymi produktami i bezustannie polować na promocje (te 50 gr mniej w jednym sklepie, to często wiele niższa kwota niż cena paliwa, które trzeba spalić, zanim się tam dojedzie, albo bilet na tramwaj czy cokolwiek), ale z drugiej strony, gdy wydatki przewyższają dochody, trzeba trochę pasa zacisnąć. Nie mogę powiedzieć, że jemy byle co, ale też głupotą byłoby powiedzieć, że jemy Bóg wie jak wyszukane rzeczy. Dla mnie zetknięcie się z DOROSŁOŚCIĄ i koniecznością samodzielnego zarządzania naszym małym gospodarstwem domowym (jak to brzmi... :D), było jak sierpowy w gębę. Nagle się zorientowałam, ILE trzeba zapłacić za WSZYSTKO. Pomijam już kawę, proszek do prania i te inne rzeczy, które zwykle kończą się wszystkie w jednym momencie, jakby się wcześniej umówiły.
Jest spora ilość zdrowych i smacznych rzeczy, które można ugotować za niewielkie pieniądze, ale i są też produkty, na których nie sposób oszczędzić. Sami zresztą wiecie, bo robicie zakupy, a Wasze komentarze pod poprzednim postem są na to najlepszym przykładem. Miałam zabrać się za zsumowanie kwot wydanych na jedzenie w ubiegłym miesiącu (zawsze zbieram paragony i robię pod koniec wyliczenie), ale naprawdę się boję.
Żadnego wniosku dziś nie ma, bo o cenach jedzenia można mówić wiele. Dla jednego będzie dużo, dla drugiego mało. Jeden wyda w Biedronce 50 zł, drugi za to samo w osiedlowym sklepie zapłaci 80 zł. A dania gotowe? O tym nawet nie wspominam. Temat zostawiam otwarty... ;)