czwartek, 22 grudnia 2011

Wigilijne i świąteczne kalorie.

                Korzystając z faktu, że już za dwa dni Wigilia, pomyślałam, że być może komuś z Was przyda się trochę pomocy. Postanowiłam zebrać w jednym miejscu listę informującą o tym, która z potraw wigilijnych (i ogólnie świątecznych) ma ile kalorii. Przy większości dań posiłkowałam się danymi dostępnymi na stronie www.ilewazy.pl (stąd zdjęcia – po kliknięciu na zdjęcie otworzy Wam się nowe okno, które przeniesie Was na stronę, gdzie znajdziecie szczegółowe informacje dotyczące konkretnego dania), do innych również podaję źródła. Trudno jest znaleźć wartości kaloryczne dla wszystkich świątecznych dań (a ja też nie znam wszystkich, bo jak wiadomo, w każdym regionie są inne tradycje), więc jeśli wpadnie Wam w oko coś, co warto do listy dodać, podrzućcie w komentarzach link, a ja umieszczę je w poście.

Barszcz czerwony z uszkami - porcja barszczu (szklanka) z uszkami (10 sztuk z kapustą i grzybami) waży 280g.




1 porcja barszczu czerwonego z uszkami = 230 kcal, jedno uszko z kapustą i grzybami to 19 kcal.
By ograniczyć kaloryczność, możesz zrezygnować z kilku sztuk uszek – to one podnoszą kaloryczność dania. 

Zupa grzybowa zabielana – szklanka zupy grzybowej bez makaronu to 75 kcal. Pół szklanki ugotowanych łazanek to ok. 100 kcal.
1 porcja zupy grzybowej zabielanej  z makaronem = 175 kcal.
Aby ograniczyć kaloryczność, nałóż tylko łyżkę, lub dwie makaronu. Pamiętaj, że podczas kolacji wigilijnej zupa jest czymś w rodzaju przystawki, mającej pobudzić apetyt. Nie musisz i nie powinnaś najeść się samą zupą! Przed Tobą jeszcze wiele innych dań!


Filet śledziowy korzenny w oleju – porcja na zdjęciu waży 70 g – 256 kcal (100 g – 336 kcal).






Filet z mintaja – porcja na zdjęciu waży 120 g – 88 kcal (100 g – 73 kcal). Mintaj jest jedną z najmniej kalorycznych ryb.



Filet mrożony z tilapii – porcja na zdjęciu waży 120 g. Waga bez glazury wynosi 90 g – 81 kcal (100 g – 90 kcal).





Smażone dzwonko z łososia – porcja na zdjęciu waży 105 g (oprószone mąką, smażone na niewielkiej ilości oliwy) – 351 kcal (100 g – 334 kcal).




Aby zmniejszyć kaloryczność, ugotuj łososia na parze. Nie ograniczysz znacząco kaloryczności, ponieważ łosoś jest sam w sobie wystarczająco kaloryczny (zdrowe tłuszcze!!), ale będzie on nieco delikatniejszy.


Ryba po grecku – porcja na zdjęciu (100 g ryby, 100 g warzyw) waży 200 g – 280 kcal (100 g – 140 kcal).




Aby ograniczyć kaloryczność ryby po grecku (ten na zdjęciu został obtoczony w mące), zrezygnuj z panierki, która chłonie tłuszcz, lub upiecz rybę. Nie dodawaj również oleju do duszonych warzyw.


Smażony filet z karpia – porcja na zdjęciu waży 130 g (+ łyżka mąki i 2 łyżki oleju z pestek winogron) – 287 kcal (100 g – 221 kcal).




Inne ryby znajdziecie TUTAJ.

Bigos – porcja na zdjęciu waży 200 g (kapusta kiszona, mięso wieprzowe, mięso wołowe, kiełbasa myśliwska, suszone grzyby, cebula, koncentrat pomidorowy) – 224 kcal (100 g – 112 kcal).





Aby zmniejszyć kaloryczność bigosu, zamiast mięsa wieprzowego użyj tylko wołowiny, a wieprzową kiełbasę zamień na drobiową.


Pierogi z kapustą i grzybami – porcja na zdjęciu waży 200 g – 342 kcal (100 g – 171 kcal).





Porcja sałatki jarzynowej z majonezem – porcja na zdjęciu waży 230 g – 311 kcal (100 g – 135 kcal).




Sałatka na zdjęciu ma w sobie niewiele majonezu. W polskich domach zwykle używa się go więcej, zatem by zmniejszyć kaloryczność sałatki, użyjcie majonezu pół na pół z gęstym jogurtem, lub w ogóle zamieńcie majonez na jogurt.


Szklanka ugotowanych ziaren pszenicy – porcja na zdjęciu waży 170 g – 204 g (100 g – 120 kcal).




5 lukrowanych pierniczków – porcja na zdjęciu waży 50 g – 174 kcal (100 g – 348 kcal).




Szklanka masy makowej z bakaliami – porcja na zdjęciu waży 250 g – 568 kcal (100 g – 227 kcal).




Kawałek sernika wiedeńskiego – porcja na zdjęciu waży 120 g – 305 kcal (100 g – 254 kcal).






Piernik z bakaliami – 100 g -341 kcal (ŹRÓDŁO)

Keks bakaliowy – 100 g – 384 kcal (ŹRÓDŁO)

Rolada z masą makową – 100 g – 340 kcal (ŹRÓDŁO)

Sernik krakowski – 100 g – 325 kcal (ŹRÓDŁO)


Kaloryczność innych produktów i potraw możecie sprawdzić przechodząc bezpośrednio na stronę ILE WAŻY lub na stronę VITALIA). 



poniedziałek, 19 grudnia 2011

Schudnąć przed Bożym Narodzeniem.

            Cztery dni do Świąt! Ostatni dzwonek, by mocno zacisnąć pasa i do soboty pozbyć się kilograma, czy choćby kilku dekagramów.  Ale o tym za chwilę.

           Wracam z blogiem i startuję od nowa. Nie wszystko będzie tak, jak dawniej, bo szykują się zmiany. 

Po pierwsze: posty będą dodawane rzadziej. Stawiam na jakość, nie na ilość, stąd też może zdarzyć się i tak, że napiszę coś raz na dwa tygodnie. Ma na to również wpływ moja chęć skupienia się na pracy magisterskiej. Wybrałam fantastyczny temat, ale przede mną dużo szukania. Zależy mi na jak najlepszej pracy, więc zabierze mi ona wiele czasu, często kosztem obu blogów. 

Po drugie: chcę się skupić nie tylko na kwestiach – jak zrzucić, tylko – jak jeść zdrowo i żyć w zgodzie ze sobą i z własnym ciałem, w myśl tego, co kilka dni temu przecztałam na Facebooku u Beaty Pawlikowskiej – Dbam o siebie, jem tylko zdrowe rzeczy, przygotowywane w zdrowy sposób - bo jestem przekonana o tym, że to co wkładam do swojego organizmu musi mieć wpływ na to jak się czuję.

Na przemyślenia dotyczące ostatecznego kształtu bloga daję sobie czas do końca roku. Spróbuję wówczas zmienić szatę graficzną i uczynić stronę bardziej przyjemną dla oka. Od momentu zawieszenia bloga, co nie odbyło się dawno, wciąż zastanawiałam się, jaki sens ma bezustanne pisanie o odchudzaniu. Doszłam do wniosku, że nie ma sensu żadnego, stąd też moja prośba o Wasze sugestie. (Nawiasem mówiąc, rozbawiły mnie do łez insynuacje o mojej chęci zrobienia olbrzymiej kariery na blogu, mojej interesowności i innych tego typu rzeczach. Części tych komentarzy nawet nie publikowałam, bo szkoda byłoby Waszego czasu na ich czytanie, ale ważne jest jedno - żaden z poważnych blogerów nie traktuje pisania bloga wyłącznie jako działalności charytatywnej :))).

Teraz pozwolę sobie wrócić do tematu przewodniego dzisiejszego wpisu, a jest nim, mówiąc wprost – zaciśnięcie pasa przed Świętami (i nie stoi to w sprzeczności z tym, co kiedyś pisałam na temat "przedślubnego odchudzania").  

W moim przypadku trwa to już od początku ubiegłego tygodnia. Dobrze wiem, że trudno jest odmówić  sobie w Święta czegokolwiek. No bo – powiedzmy sobie szczerze. Trzeba mieć naprawdę niezwykle silną wolę, by zignorować zapach kapusty z grochem, ryby po grecku i śledzi w śmietanie, nie wspominając już o makowcu, czy serniku (albo sześciu słoikach pierniczków, które piekłam i lukrowałam w weekend...). W tym roku postanowiłam, że zamiast po Świętach płakać i wnosić oczy do nieba z pytaniem: Boże, dlaczego tyle zeżarłam?, postanowiłam przygotować się nieco wcześniej. 

Na początek zwiększyłam ilość ćwiczeń. Odkryłam, że najłatwiej ćwiczy mi się przy muzyce, a i czas wówczas mija szybciej. W ten oto sposób zwiększyłam liczbę ćwiczeń na uda i pośladki do stu powtórzeń na każdą nogę (i oczywiście nie robię ich wszystkich od razu – najpierw robię po trzydzieści na każdą nogę, po chwili dwa razy po dwadzieścia i trzy razy po dziesięć). Liczbę przysiadów zwiększyłam do osiemdziesięciu. Więcej nie mogę i nie chcę, bo kolana chrupią mi niesamowicie. Później robię pięćdziesiąt skrętów w talii, przez kilka minut biegam i podskakuję w miejscu, a na koniec ćwiczę ręce i robię pompki.

Ograniczyłam również ilość zjadanego pożywienia. Jem tylko śniadanie i obiad, a zamiast kolacji owocową sałatkę. Pomiędzy głównymi posiłkami zjadam po jednej mandarynce i piję dużo gorących napojów, dzięki czemu nie odczuwam głodu. Tym sposobem w ciągu tygodnia zrzuciłam 2 kilogramy.

Dlaczego to robię? Przede wszystkim z tego powodu, by po Świętach nie musieć zrzucać większej ilości kilogramów i nie wyrzucać sobie, że zjadłam za dużo. Moja waga od początku jesieni nieustannie krąży między 72-74. Za kilka tygodni zacznie spadać, jak to zazwyczaj bywa zimą (pamiętajcie o tym, że tak jak zwierzęta zwykle przybieramy na jesień, a chudniemy zimą, aż do wiosny!).  

Jednym z najlepszych i  najzdrowszych sposobów na to, by przed Świętami zrzucić chociaż parę dekagramów (każdy spadek wagi przed Świętami należy traktować jak sukces!), jest wspomniana  już duża ilość ruchu. Nieważne, czy są to ćwiczenia w domu, godzina fitnessu, czy dłuższy spacer z psem w tempie szybszym, niż zwykle. Wiem, że przed Świętami ilość czasu, które można poświęcić na wymienione czynności jest ograniczona. Liczy się tu jednak każdy możliwy rodzaj ruchu. Pucujesz łazienkę? Myjesz okna? Spróbuj poruszać się szybciej. Brzmi to zabawnie, ale naprawdę działa. Nadając sobie szybsze tempo, szybciej się spocisz i spalisz więcej kalorii. Spalasz je również podczas biegania po sklepach w poszukiwaniu karpia, jak i krzątając się po kuchni.

O kuchni mówiąc... spróbuj zapomnieć o podjadaniu. Ciężko jest nie próbować tego, co się aktualnie przyrządza, ale czy zdajesz sobie sprawę, że próbując po kilka razy jednej gotowanej przez Ciebie potrawy (albo wybierając resztki surowego ciasta lub kremu...), możesz w ciągu dnia pochłonąć dodatkowe kilkaset kalorii? To naprawdę dużo, więc w dniu, w którym czeka Cię gotowanie największej ilości kalorycznych potraw, spróbuj darować sobie kolację, lub zamień ją na jogurt naturalny i kilka mandarynek, czy jabłko. Możesz również przygotować mniej kaloryczny obiad. Jeśli zaś po podjadaniu w ogóle nie będziesz odczuwać głodu, nie jedz nic na siłę. Nie ma sensu jeść tylko dlatego, że właśnie wybiła pora obiadu. To naprawdę proste i nie wymaga od Ciebie wielkiego wysiłku, a po świątecznym ucztowaniu z pewnością będziesz mieć znacznie mniej do zrzucenia. A kto wie? Może dzięki zgubionej do soboty wadze, odmówisz sobie w Święta kolejnego kawałka ciasta nie chcąc marnować osiągniętego rezultatu? ;)   
               

środa, 23 listopada 2011

BLOG ZAWIESZONY.

                 Moi Mili!


                Niniejszym zawieszam funkcjonowanie bloga na czas nieokreślony. Nie będę ukrywać, że ma na to wpływ wiele czynników, z których jedne są bardziej istotne, z inne mniej. Wszystkie dotychczas zamieszczone na blogu (zarówno na Onecie, jak i tutaj) posty pozostają póki co do Waszej dyspozycji. 


                Wszystkich miłośników literatury zapraszam tymczasem na mojego drugiego bloga.



Pozdrawiam ciepło,

Agnieszka

piątek, 18 listopada 2011

Natalia Rogińska - Gruba




Ilość stron: 256
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka

Ocena (1-10): 4 – może być









          Nie czytałam jeszcze książki, która opowiadałaby o grubasce (pomijając moją, na której skończenie permanentnie brak mi czasu i chęci) i o tym, jak jej się żyje. Z tego też powodu, gdy w jednej z gdańskich bibliotek mignęła mi na półce różowa okładka Grubej, wypożyczyłam ją z ciekawością, chcąc przekonać się, co też jej autorka wymyśliła.

        Zaczyna się całkiem przyzwoicie. Główną bohaterką książki jest Magda, zajmująca się grafiką komputerową. To naprawdę gruba, dwudziestoośmioletnia baba, która pracowniczym biurku ukrywa kilogramy słodkości, podjadane przez nią w czasie pracy. Dziewczyna mieszka z niezwykle toksyczną matką, używającą sobie na córce w najlepsze, racząc ją mniej lub bardziej wyszukanymi epitetami. Szybko przekonujemy się, że Magdzie nie jest łatwo wytrzymywać pod jednym dachem z tą wredną, uzależnioną od ćwiczeń i programów publicystycznych kobietą, dlatego też z utęsknieniem wyczekuje na odebranie wymarzonych kluczy od dawno już kupionego mieszkania. Dużo czasu spędza u swojej ukochanej babci, z którą wspólnie obżerają się słodkimi przysmakami (brzmi znajomo...). Babcia Magdy jest jedyną osobą, która uważa, że jej wnuczka wygląda zdrowo, ale nie grubo. Prawdą jest jednak, że nasza bohaterka dawno przekroczyła sto dwudziesty kilogram i wciąż tyje w najlepsze, nie zastanawiając się nad konsekwencjami. Dopiero gdy staje na wadze w gabinecie lekarskim, coś do niej trafia...

      Świetnie. Magda jest najgłupszą bohaterką książki, jaką ostatnio poznałam (gorszą nawet od Wiktorii z Ja, diablica). Nie wiem, czy autorka była kiedykolwiek gruba (dam sobie rękę uciąć, że nie, i chyba trochę za mało czasu spędziła na śledzeniu w Sieci wypowiedzi osób otyłych), bo jej pojęcie o tym, jak zachowują się grube kobiety, co czują i jak odbierają otoczenie, ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. Bohaterka książki jest nadzwyczaj tolerancyjna dla swojej otyłości. Opis tego, jak zjadła (mam ochotę użyć słodkiego wulgaryzmu, który dosadniej opisałby to, co mam na myśli) w pracy cały tort, który dostała od szefa na urodziny, sprawił, że miałam ochotę zwrócić obiad. Ktoś w pracy raczy ją nie do końca przyjemnym zdaniem? Okej, Magda słucha i dalej w najlepsze przeżuwa kolejnego tego dnia batona. Wierzcie, lub nie – to chyba najbardziej żenująca, głupia i irytująca bohaterka, z jaką kiedykolwiek miałam styczność. Sookie Stackhouse to przy niej ideał. Być może oceniam ją tak surowo, ponieważ doskonale znam problem, o którym pisze autorka (w przeciwieństwie do niej samej). Książka miała chyba być zabawna (oj tak, momentami jest, ale tylko za sprawą debilnej bohaterki), lekka (jak piórko...) i szybka w czytaniu (to zdecydowanie, chciałam ją jak najszybciej skończyć i o niej zapomnieć). To prawdopodobnie najsłabsza powieść, jaką czytałam w ciągu ostatnich kilku miesięcy i skłamałabym twierdząc, że ją polecam.

         Albo nie. Jednak polecam. Jeśli macie ochotę podnieść sobie ciśnienie, przeczytanie tej książki będzie lepsze, niż wypicie pięciu filiżanek kawy.

niedziela, 6 listopada 2011

Poskromienie leniuszka

            Na początku najmocniej przepraszam za moją niską aktywność na blogu. Bardzo dużo czytam i piszę, lecz żadna z tych rzeczy nie ma najmniejszego związku z odchudzaniem, czy jedzeniem. Chociaż może i ma, bo powoli zakopuję się po uszy w tematyce kuchni żydowskiej, ale mniejsza o to. Nie mogę poświęcić na bloga tyle czasu, ile bym chciała i w najbliższym czasie nie ulegnie to zmianie. 

                Mając już serdecznie dosyć własnych pośladków i ud, które NAPRAWDĘ pozostawiają wiele do życzenia, postanowiłam ruszyć tyłek. Ale żeby nie dopadł mnie słomiany zapał (jak z siłownią i bieganiem) związany z koniecznością opuszczania moich czterech kątów, zaczęłam ćwiczyć w domu. Od trzech tygodni poświęcam na to mniej więcej 10-15 minut dziennie i (o Boże!) SĄ EFEKTY! Nigdy, przenigdy nie pomyślałabym, że tak krótki czas wystarczy, żeby coś w moim ciele się zmieniło! Co zaobserwowałam? 

- Moje pośladki stały się bardziej jędrne oraz odrobinę uniesione;

- Mięśnie ud, zarówno z tyłu, jak i z przodu, są znacznie twardsze;

- Uda i pupa są odrobinę smuklejsze;

                W końcu przekonałam się na własnej skórze, że nie trzeba się upocić jak świnia, a ćwiczyć można nawet podczas przygotowywania posiłków. Tak, naprawdę. Ja ćwiczę rano, gdy gotuję owsiankę. A wieczorem, podczas oglądania serialu lub w czasie trwania reklamy. Ćwiczenia nie są Bóg wie jak męczące, a naprawdę przynoszą efekty! Naprawdę wiele z Was pytało, czy ćwiczę, co ćwiczę i jak. Do tej pory zupełnie mi się nie chciało, teraz jednak (znów okazuje się, że gdy zaczyna się dziać coś fantastycznego, nabieram olbrzymiej motywacji!) owszem i jestem z tego faktu naprawdę zadowolona. Jeśli znajdę odpowiednie filmiki dotyczące ćwiczeń z kijem i gumą, które nabyliśmy kilka miesięcy temu, również je polecę. 

                Poniżej przykładowe ćwiczenia (oprócz nich robię jeszcze skręty tułowia, żeby delikatnie wyrzeźbić talię). Zajmują naprawdę niewiele czasu, więc polecam serdecznie! :))))






poniedziałek, 31 października 2011

Nocne żarcie.

                ŻARCIE. Inaczej tego nazwać nie umiem. Niezależnie od tego, ile razy zastanawiałam się nad tym, skąd bierze się problem nocnego wyżerania z lodówki czegokolwiek-co-wpadnie-w-ręce, nie doszłam jak dotąd do żadnych mądrych wniosków. A nocne żarcie to problem, który dotyka wielu. 

                Nigdy nie miałam problemu z jedzeniem w nocy. Nie, żeby było to szczególne osiągnięcie, zwłaszcza że w ciągu dnia zjadałam ilości, których wielu ludzi zwyczajnie nie zmieściłoby w swoich żołądkach. Ale wymykanie się po kryjomu, pod osłoną nocy, do kuchni? Na litość boską – nigdy! Nocą się śpi, nie żre i to mówiłam głośno nawet wtedy, gdy mój tyłek przelewał się z lewej strony, na prawą i z powrotem. A mówiłam to, bo jedzenie w nocy było przez dłuższy czas czymś, co istniało w najlepsze i kwitło tuż obok mnie. Choćbym usilnie się starała i próbowała wykrzesać z siebie odrobinę empatii, nie rozumiem i już. Bo niby jak? Co jest przyczyną tych zachowań? Za mało jedzenia w ciągu dnia powoduje, że nocą trzeba dobić baleron, jak mawiał mój ulubieniec? Czy może po prostu jedzenie w chwili, gdy wszyscy wokół śpią, pozwala na zaspokojenie swojego – bardziej psychicznego, niż fizycznego – głodu? Medycyna nazywa to syndromem nocnego jedzenia. Do typowych objawów należą:


• brak apetytu rano (tzw. poranna anoreksja), pomijanie pierwszego posiłku przez kilka godzin po przebudzeniu;
• 50% lub więcej dziennego pożywienia zjadane po godzinie 19;
• kłopoty z zaśnięciem, wybudzanie się ze snu;
• wstawanie w nocy, żeby jeść; porcje pożywienia są zdecydowanie mniejsze niż np. w napadach bulimicznych (około 300 kcal), ale wielokrotnie powtarzane w ciągu nocy;
• spożywanie głównie produktów węglowodanowych;
• doświadczanie w związku z jedzeniem poczucia winy i wstydu, a nie przyjemności;
• pogarszanie się nastroju z upływem dnia (uczucie zmęczenia, napięcia, niepokoju, rozstrojenia, poczucie winy);
• okołodobowe zmiany poziomu określonych substancji biochemicznych - wieczorny wzrost leptyny i kortyzolu, a spadek melatoniny;
• utrzymywanie się w/w objawów przez co najmniej 2 miesiące;

(źródło: KLIK)




               Niezwykle trudno jest mi w ogóle pojąć, że komukolwiek może sprawić przyjemność opychanie się w nocy i kładzenie się do łóżka z nadmiernie obciążonym żołądkiem. Znam takich, którzy pod osłoną nocy pałaszują upieczone za dnia ciasta i ciasteczka. Oraz takich, którzy wolą na słono – kiełbasę i kotlety pozostałe z obiadu. Psychika, psychika... psychika? Ale czy KAŻDEGO, kto obżera się nocą, można uznać za cierpiącego na SNJ? Zajeżdża mi to trochę problemem z dysleksją - teraz każdego śmierdzącego lenia, który nie czyta książek i robi błędy ortograficzne, można nazwać dyslektykiem (taka moda...). Nie  wiem, może  zapomniałam już, jak to jest być otyłym i dlatego się wymądrzam (fakt, moje dawne nawyki wydają mi się tak szalenie żenujące i godne pożałowania, że samej siebie z tamtego okresu nie znoszę bardziej, niż czegokolwiek innego). Może nie próbowałam poznać uroków jedzenia w nocy i dlatego nie rozumiem? Należę do dziwnego grona ludzi, którzy nocne wstawanie łączą wyłącznie z odwiedzeniem ubikacji. Nie planuję przerzucać się z łazienki na kuchnię. A jakie jest Wasze zdanie na ten temat?  




sobota, 22 października 2011

Chrupiące kostki ziemniaczane i wyniki konkursu

          Krótkie ogłoszenie: w moim urodzinowym konkursie zwycięża Charlie, która swoją teorią o kaloriach rozbawiła mnie niemożliwie. Gratuluję i proszę Cię o przesłanie mi mailem Twojego adresu, żebym mogła wysłać Ci książkę! ;))) 

          Dziś będzie szybko i zwięźle. Przepis na chrupiące kostki ziemniaczane, które doskonale zastępują frytki w momencie, gdy nabieramy ochoty na ich zjedzenie (musiałam czekać ponad rok, żeby nabrać chęci na ten, zazwyczaj kaloryczny, przysmak ;)). 

Składniki:

- dowolna ilość ziemniaków;
- sól morska i świeżo zmielony czarny pieprz;
- odrobina ostrej papryki, oregano, tymianek, rozmaryn (opcjonalnie);
- trochę oliwy do posmarowania blaszki;

Ziemniaki umyć, obrać (ja to robię średnio dwa razy do roku :P), pokroić w kostkę średniej wielkości. Za pomocą pędzelka posmarować blaszkę oliwą i ułożyć na niej ziemniaczane kostki. Obsypać je przyprawami i wstawić do piekarnika nagrzanego do 190 stopni. Gdy lekko się zrumienią i zaczną być miększe (ok. 20-25 minut, w zależności od wielkości kostek), podkręcić temperaturę do 220 stopni i podpiekać do momentu, aż skórka na ziemniakach będzie chrupiąca (kolejne 5-10 minut).    


sobota, 15 października 2011

Porozmawiajmy o piersiach - wywiad z Kasią, autorką bloga STANIKOMANIA.BLOX.PL

          Macie fantastyczne pomysły i za to Was kocham! Gdy jedna z czytających nas dziewczyn zaproponowała post dotyczący doboru biustonosza, pomyślałam, że to FANTASTYCZNY pomysł! Nie wahając się ani chwili, nawiązałam kontakt z Kasią, właścicielką i autorką bloga stanikomania.blox.pl i zapytałam, czy nie zechciałaby odpowiedzieć mi na kilka pytań. Ku mojej ogromnej uciesze zgodziła się, a efektem naszej współpracy jest poniższy wywiad... Enjoy! ;)

- Witaj Kasiu! Porozmawiajmy dziś o tym, co często gnębi wiele polskich kobiet, czyli o tym, jak dobrać odpowiedni biustonosz. Wiem, że jesteś w tym temacie specjalistką, czuję się więc zaszczycona, mogąc z Tobą porozmawiać. Powiedz proszę, jak to się stało, że zaczęłaś zgłębiać ten temat?

          Zaczęło się prozaicznie – od biustu, który jakoś nie mógł „dogadać się” z dostępnymi w sklepach biustonoszami. Wydawało mi się, że szwankują w nich proporcje - miseczki odpowiednio duże, by zmieścić moje piersi, zawsze były z tajemnych przyczyn przyszyte do zbyt szerokich dla mnie obwodów. Wkrótce okazało się, że takich jak ja, kobiet z większymi biustami, które z konieczności noszą nieodpowiednie rozmiary biustonoszy, jest więcej. Dowiedziałam się tego, trafiając przypadkiem na forum Lobby Biuściastych. Dzięki temu forum odkryłam, że bielizny mogę szukać także poza Polską, i że są firmy, dla których rozmiary typu 75G czy 65H stanowią normalną część oferty. Byłam zachwycona.
Postanowiłam więc podzielić się swoimi odkryciami z innymi kobietami, a blog wydał mi się dobrym medium do tego celu. Miałam przy tym nadzieję, że pod naciskiem klientek polski rynek kiedyś zrozumie, że nasze piersi występują w nieporównanie większej liczbie wariantów niż miseczki A-D dla obwodów 70-90, i że wszystkie kobiety, niezależnie od wymiarów, chcą nosić ładną, elegancką bieliznę. Moje marzenie jest coraz bliższe spełnienia, a dużo lepsze ode mnie specjalistki – bra-fitterki – już pracują w licznych sklepach z bielizną o szerokiej rozmiarówce. Od powstania „Stanikomanii” minęło już prawie pięć lat. W tym czasie w Polsce dokonała się prawdziwa biuściasta rewolucja i to rękoma konsumentek – moich czytelniczek, z czego jestem bardzo dumna.

- Nie chcę pytać Cię o rzeczy ogólne, czyli na przykład o to, jakie błędy popełniamy przy doborze biustonosza. O tym można przeczytać na Twoim blogu, więc czytelniczki na pewno same chętnie tam zajrzą. Jestem jednak ciekawa, jak wygląda sprawa z biustonoszami dla kobiet z nadwagą i otyłych? Wiadomo, że są to kobiety o dużo szerszym niż zwykle obwodzie pod biustem i często z bardzo dużym biustem. Wiele z nich kupuje biustonosze na halach targowych, ponieważ wydaje im się, że nie mają innego wyjścia. Czy polski rynek jest w stanie zaspokoić ich oczekiwania?

          Muszę z góry uprzedzić, że moja opinia nie będzie poparta osobistym doświadczeniem - mnie samej wystarcza raczej średni obwód 80, a ponieważ rozmiar miseczki i tak wyklucza zaopatrywanie się u większości polskich producentów, jestem, paradoksalnie, w całkiem niezłej sytuacji :) Po prostu większość mojej bielizny i tak musi pochodzić z importu. 
          Z moich obserwacji wynika, że biustonoszy o obwodach 80+ i najpopularniejszych miseczkach z zakresu A-D jest na rynku sporo. Większość tej bielizny jednak pozostawia wiele do życzenia jeśli chodzi o jakość i solidność materiałów oraz dostosowanie kroju do potrzeb osób tęższych, nie mówiąc już o estetyce. To samo zjawisko obserwuję często przyglądając się produktom firm aspirujących do zaopatrywania kobiet D+. Polskie firmy muszą zrozumieć, że biustonosz w rozmiarze 85G czy 65H nie może być uszyty tak samo i z takich samych materiałów, jak biustonosz w rozmiarze 70B. Konieczność zapewnienia podtrzymania większemu biustowi tudzież wygody szerszemu podbiuściu wymaga zastosowania specjalnych rozwiązań, jak odpowiednio pracujące, nie nadmiernie elastyczne dzianiny, dobrej jakości ramiączka (nie rozciągające się niczym guma od majtek), solidna konstrukcja. Jednocześnie rozwiązania te nie muszą wiązać się z rezygnacją z lekkości wizualnej czy atrakcyjnych wzorów. Tęższe panie też chcą wyglądać ładnie i kształtnie!
          A co z rozmiarami nie mieszczącymi się w tym (na szczęście już nieaktualnym) standardzie A-D? Biuściasta rewolucja, o której wspomniałam wyżej, przyniosła już rozwiązanie problemów kobiet szczupłych o wydatnych biustach, którym pięć lat temu nasz rynek nie oferował kompletnie nic. W sklepach prowadzących bra-fitting i zaopatrzonych w brytyjskie i polskie marki z zakresu D+ można bez problemu dostać biustonosze w rozmiarach typu brytyjskie 30(65)F czy 32(70)G. Prawdziwy kłopot zaczyna się przy większych obwodach pod biustem. Już 80 pod biustem (angielski obwód 36) bywa trudne do zdobycia – pisałam o tym w swoim artykule „Równouprawnienie osiemdziesiątek” (KLIK) Co ciekawe – najpopularniejsze zagraniczne marki D+, jak Freya czy Panache, doprowadzają swoją ofertę do obwodu 85, często 90. Polskie sklepy natomiast kończą zamawianie na 75!
          I tu właśnie chciałabym zwrócić się do Twoich czytelniczek. Sklepy tłumaczą się, że nie zamawiają większych obwodów, gdyż te nie sprzedają się tak dobrze, jak mniejsze. Obserwacja naszych ulic natomiast mówi mi, że kobiet potrzebujących większych rozmiarów obwodów jest mnóstwo! Dlaczego nie zgłaszają zapotrzebowania na pasującą bieliznę? Czemu nie domagają się jej w sklepach? Czemu tak rzadko odzywają się na forach i blogach związanych z bielizną? Dziewczyny, rynek musi usłyszeć Wasz głos, inaczej nic się nie zmieni!
          Warto również zauważyć, że na rynku zarówno polskim, jak i brytyjskim (bo stamtąd pochodzi większość biustonoszy D+) istotnie brakuje marek skierowanych specjalnie do tęższych kobiet. Znam tylko jedną markę naprawdę dobrze dostosowaną do potrzeb pełnej figury i większego biustu, a mianowicie brytyjską Elomi (Artykuł na temat aktualnej kolekcji: KLIK). W polskich sklepach jest ona rzadkością. To bielizna nietania, ale bardzo solidnie wykonana, wygodna i przy tym piękna, mogę ją z czystym sumieniem polecić. Chciałabym, żeby kiedyś powstał jakiś rodzimy odpowiednik tej marki.

- Jak według Ciebie w kwestii stanikowej powinna postępowań kobieta, która jest na diecie i dość szybko gubi wagę? Chodzi mi o to, że nie każda z pań może pozwolić sobie na zakup nowego, dobrego biustonosza, powiedzmy co miesiąc. Kobieta chudnie, obwód pod biustem się zmniejsza, biust również... co wtedy?

          Obawiam się, że całkowita rezygnacja z zakupów jest niemożliwa. Niektórzy producenci bielizny ciążowej twierdzą wprawdzie, że ich biustonosze „rosną wraz z biustem”, co jest oczywiście bzdurą, nikt jednak do tej pory nawet nie zaproponował biustonoszy malejących… Lekki luz w miseczkach nie jest jeszcze powodem do paniki, niewielki luz obwodowy można zniwelować zapinając się na ciaśniejsze haftki albo trochę zwężając sam obwód u krawcowej. Są jednak granice, wyznaczone przez podtrzymanie. Piersi nie powinny grzechotać w miseczkach, biust nie powinien zwisać i kołysać się przy każdym ruchu w staniku o za luźnym obwodzie. Za duże spodnie możemy przytrzymać paskiem, za luźny biustonosz co najwyżej zawiązać sobie na kokardkę na plecach albo w ogóle z niego zrezygnować. Oczywiście wszystkie mamy swoje ograniczenia, ale warto w ramach dostępnych środków starać się zadbać o „ostanikowanie”, choćby kupując nowy stanik zamiast nowej bluzki.

- W jaki sposób zadbać o biust podczas odchudzania, by zapobiec utracie jego jędrności? 

          Słyszałam, że najłaskawsze dla ciała, w tym biustu, są popularne ostatnio diety białkowe, na czele z dietą Dukana – podobno wysoka zawartość białka w pożywieniu sprawia, że dużo mniej wiotczejemy (Jak  wiadomo, ani ja, ani Waldek diety Dukana absolutnie nie popieramy - przyp. limonka). Nie będąc jednak specjalistką w tej dziedzinie, nie odważę się polecać nikomu konkretnej diety. Mogę natomiast pocieszyć, że sfatygowany odchudzaniem biust potrafi z czasem naprawdę zyskać na wyglądzie. Konieczny jest dobrze podtrzymujący biustonosz, który zapobiegnie dodatkowemu rozciąganiu się tkanek pod własnym ciężarem. Jeśli oprócz diety uprawiamy sport, niezbędny jest dobry stanik sportowy! Podczas zajęć sportowych do grawitacji dochodzą bowiem znacznie większe obciążenia. Nie wystarczy nam jeden z tych rozciągliwych bra-topów w „uniwersalnych” rozmiarach – nasze więzadła Coopera, które są wewnętrznym „rusztowaniem” piersi, potrzebują wsparcia w postaci specjalistycznego „przymurowywacza biustu” :) Oprócz tego warto oczywiście zadbać o skórę poprzez regularne nawilżanie, nie wierzę jednak w cuda w postaci „staników w kremie”. Nic nie zastąpi stanika prawdziwego.

- Co mogłabyś powiedzieć na temat tzw. migracji biustu? Przyznaję bez bicia – dowiedziałam się o tym dopiero niedawno. Pozwól, że opowiem. Nigdy nie miałam olbrzymich piersi, a po zrzuceniu czterdziestu kilogramów w mojej biuściastej strefie nie jest najciekawiej. W zasadzie jestem prawie płaska. Ale po przeczytaniu na temat migracji i wygarnianiu biustu aż z pleców (dobrze mówię?) odkryłam, że jednak mogę ten swój mikrobiust odrobinkę powiększyć. Jest bardzo wiele kobiet, które po odchudzaniu mają naprawdę małe piersi, których jędrność pozostawia wiele do życzenia. Czy mogłabyś powiedzieć coś na ten temat?

          Migracja biustu to zjawisko trochę mitologizowane. Nie zawsze można oczekiwać cudu w postaci powiększenia biustu o kilka miseczek poprzez przeprowadzenie tłuszczu z pleców na przód klatki piersiowej. Zwłaszcza, jeśli tego tłuszczu jest tam niewiele. Ale w pewnym zakresie to rzeczywiście działa! Najbardziej widoczne przemiany występują u kobiet, które latami nosiły zły rozmiar biustonosza – o za małych miseczkach i za szerokim obwodzie pod biustem. Mówimy tu nie tyle o migracji, co o powrocie z długiej emigracji :) Często zdarza się, że część tkanki tłuszczowej związanej z piersiami tak długo była uporczywie przepychana pod pachy, że częściowo tam się przemieściła. Czasem wystarczy tylko prawidłowo włożyć biustonosz w odpowiednim rozmiarze, by przekonać się, że miseczki, które z pozoru wyglądały na za duże, magicznie się wypełniają. I owszem, ten zagarniający ruch aż z pleców w tym pomaga. Łatwo zrozumieć, jak to działa, robiąc eksperyment w drugą stronę – wystarczy włożyć za małe miseczki, a na plecach pojawiają się charakterystyczne wybrzuszenia. Spłaszczając piersi z przodu i spychając je pod pachy sprawiamy, że tamtejsza tkanka tłuszczowa przesuwa się nieco w tył, tworząc na plecach wypukłości.
          Podsumowując, myślę, że zawsze warto przede wszystkim sprawdzić, czy na pewno nosimy prawidłowy rozmiar. Piersi są miękkie i bardzo plastyczne – dają się, na swoje nieszczęście, upychać i formować na różne sposoby – trzeba dbać o to, by nie postępować wbrew ich naturze i nie wysyłać ich tam, gdzie nie powinno ich być. Przede wszystkim zaś trzeba je polubić takimi, jakie są – zrozumieć, że prawdziwe piersi niezwykle rzadko przypominają te idealnie kształtne i sterczące baloniki fotomodelek z kolorowych magazynów. Nasze biusty są tak samo różnorodne, jak twarze. Biustonosz może zdziałać wiele, może nawet zmienić wygląd całej sylwetki – ale nie sprawi, że piersi staną się dwukrotnie większe albo mniejsze, czy też zaczną rosnąć nam pod samą brodą. Zawsze jednak może poprawić nam humor! Zwłaszcza jeśli jest ładny. Piękna bielizna dla każdego, niezależnie od rozmiaru – to moje stanikomaniackie credo :)

 KONIEC!! :) 
      
          A teraz, moje Drogie, dzięki pewnym baaaaardzo miłym osobom i dzięki pomocy Kasi, mogę zaprezentować Wam jedne z najpiękniejszych biustonoszy dla dużych rozmiarówek, które możecie kupić przez Internet! 

Zdjęcia bielizny marki Elomi z zasobów dystrybutora: brastyle.pl




Powyższą bieliznę kupić można np. w sklepach: Peachfield , Intimo , Lingeria



Zdjęcia bielizny marki Ewa Michalak -  





Jak Wam się podobają? Ja dałabym wiele, żeby mieć taki ładny i duży biust, jak dziewczyny na zdjęciach...  :)))) 

czwartek, 13 października 2011

Wywiad!

   Witajcie Kochani! :)))

   Tak, wiem... nie było mnie tu od tygodnia, ale nie bez powodu! Próbuję uporać się ze studencką rzeczywistością (rok przerwy zrobił swoje... strasznie ciężko jest mi się przyzwyczaić do tak długich zajęć, choć w zasadzie mam ich bardzo niewiele! Poznałam już kilka osób i większość z nich z miejsca polubiłam, a to rzadko się zdarza... ;)), poza tym czekałam na właśnie ten dzień! Na portalu www.prozdrowie.pl (notabene, fantastyczna strona!) ukazał się dziś wywiad. Ze mną. Policzki mi się zaczerwieniły, bo to dla mnie zupełna nowość! Nigdy dotąd nie udzielałam żadnego wywiadu (choć jak niektórzy wiedzą, na Onecie ukazały się dwa artykuły na temat bloga, do których musiałam odpowiedzieć na kilka pytań) i nawet przez myśl mi nie przeszło, że ktokolwiek będzie chciał wysłuchać tego, co mam do powiedzenia! A jednak! Pani Agnieszka Zimmermann z którą rozmawiałam, jest fantastyczną i miłą osobą, więc cały nasz kontakt był dla mnie totalnie relaksujący i przyjemny! 

   O czym rozmawiałyśmy, możecie przeczytać tu: 


   Ze swojej strony zachęcam do pilnego śledzenia bloga! Na dniach ukażą się bowiem dwie rzeczy, nad którymi dość intensywnie pracowałam i mam nadzieję, że będziecie zadowoleni. Przypominam również o konkursie urodzinowym, zostało jeszcze tylko kilka dni! :))))))   

środa, 5 października 2011

178. Głupie sposoby na odchudzanie, część 1 - dieta tasiemcowa.

             Dziś witam się z Wami (jako świeżutka studentka studiów II stopnia ;p) w nowym cyklu zatytułowanym: Głupie sposoby na odchudzanie. Jest to cykl, w którym prezentować będę najgłupsze sposoby odchudzania wymyślone przez ludzkość. Absolutnie nie propaguję w owym cyklu żadnego z wymienionych sposobów, wprost przeciwnie – przestrzegam przed ich stosowaniem, gdyż skutki mogą okazać się wręcz tragiczne.

                Zacznijmy więc od... tasiemcowej kuracji!

                Kim była pierwsza osoba, która wpadła na ten idiotyczny pomysł? Nie wiem. Wiem za to, że za nią poszły następne, równie głupie, na moim osobistym rankingu zajmujące najwyższe miejsca. Trudno jest bowiem określić innym, niż słowem GŁUPIA osobę, ktora święcie wierzy, że tasiemiec wędrujący w najlepsze po jej wnętrznościach, jest najlepszym sposobem na zrzucenie tego, co nagromadziło się w ciele przez wiele lat.

                Znalazłam w sieci MNÓSTWO informacji na ten temat, co tylko potwierdza moje zdanie – jeśli chodzi o odchudzanie, niektóre kobiety mogą być naprawdę nadzwyczajnymi idiotkami...


Tasiemeczka opuściła ją nazajutrz, po kuracji środkami przeciw pasożytom (Wera: "nazwy nie pamiętam, podobno dla zwierzaków i ludzi te same") i lekami przeczyszczającymi. – Wyłaziła strasznie poplątana, na oko musiała mieć około metra – wspomina Wera. – Z jednej strony dobrze, bo przestało boleć, z drugiej źle, bo nie osiągnęłam wymarzonej wagi. A kasa poszła…
źródło: KLIK 

Wystarczy wpisać w wyszukiwarkę słowa "tasiemiec" i "odchudzanie", a natychmiast się pojawia kilkanaście tysięcy stron pełnych kuszących ofert. Kosztujące od 1500 zł do 2 tys. zł (bądź równowartość tej kwoty w dolarach lub euro) opakowanie tabletek, zawierających "główki" lub "larwy" tasiemców, ozdobione bywa rysunkiem przedstawiającym wesołego robaczka. Ma on, zgodnie z reklamą, zadomowić się po dwóch tygodniach w jelicie i pomóc bez jakichkolwiek problemów schudnąć "karmicielowi" od 7 do nawet 15 kilogramów. A potem wystarczy wziąć środek na odrobaczenie i rzekomo kłopot - niekoniecznie - z głowy.
Pomysł na "dietę z soliterem" miał przyjść z Hollywood, gdzie tasiemca rzekomo masowo zażywają marzące o wąskiej talii aktorki. Niektórzy sięgają do historii, wspominając, że tasiemca w latach 30. XX wieku łykali w Stanach Zjednoczonych dżokeje, którym ze względów zawodowych zależało na małej wadze.
Najsłynniejszą osobą, która się odchudzała z tasiemcem, była wielka grecka śpiewaczka operowa Maria Callas. Soliter ponoć pomógł jej zrzucić nawet 20 kilogramów nadwagi. Dla przypomnienia - Callas zmarła przedwcześnie, w wieku 54 lat, na zawał serca. Nikt wprawdzie nie łączył nagłej śmierci diwy z metodą odchudzania, ale trzeba wiedzieć, że wągry tasiemca mogą się umiejscowić także w sercu.
Tabletki z larwami są jednak dziś produkowane w większości w Chinach. Stamtąd też dochodzą wieści o absolwentkach uczelni, które połykają nie tylko tasiemce, ale także jaja glisty ludzkiej, aby schudnąć przed trudnymi rozmowami kwalifikacyjnymi. Do tego używają specjalnych mydeł na odchudzanie i co najmniej 10 razy dziennie biorą prysznic, by zmyć z siebie mydliny. Na lepszą pracę mogą tam bowiem liczyć tylko wiotkie, ładne panny.
źródło: KLIK 

Kilka dni temu do lekarza dietetyka w naszym regionie trafiła 16-letnia Paulina. Przyznała, że kupiła w internecie tabletki z główką tasiemca. Koleżanka, która mieszka w Wielkiej Brytanii, przekonała ją, że to jedyny sposób na szybkie schudnięcie. Paulina marzy, żeby zostać modelką. Jest wysoka, ale ma problemy z utrzymaniem wagi, dlatego z każdego castingu odsyłają ją z kwitkiem. Chciała być szczupła za wszelką cenę. Dziś żałuje swojej decyzji...
- Wystarczyło połknąć tabletkę i poczekać na rozwój pasożyta. Słyszałam, że tasiemiec, który rozwija się w organizmie, zjada pokarm, jaki my spożywamy, przez co można szybko schudnąć. Myślałam, że jak już schudnę, to pójdę do lekarza i powiem, że zaraziłam się od kogoś tasiemcem, dostanę pigułki i będę zdrowa i szczupła.
Stało się inaczej - tłumaczy Paulina.
Nastolatka trafiła do lekarza z mdłościami, bólem głowy i ostrą biegunką. W końcu przyznała się, że kilka tygodni temu wzięła tabletki z tasiemcem. Teraz czeka ją kilkumiesięczne leczenie.
Dieta tasiemcowa zyskała popularność wśród gwiazd Hollywood, ale coraz częściej sięgają po nią polskie nastolatki. Dietetycy załamują ręce i twierdzą, że to najgłupsza metoda, o jakiej kiedykolwiek słyszeli.
- Pasożyty sieją bardzo poważne spustoszenie w organizmie. Amatorki tej metody nie przyjmują do wiadomości, że tasiemiec wcale nie ''zjada kalorii'', lecz żywi się składnikami pokarmowymi, które są najcenniejsze dla organizmu człowieka, takimi jak magnez, żelazo. Może powodować też bardzo poważne infekcje układu pokarmowego. Mówiąc wprost, to zabójstwo dla organizmu - uważa Marcin Rajski, łódzki dietetyk.
Do poradni żywienia w Łódzkiem co miesiąc trafia kilkanaście nastolatek z wycieńczeniem organizmu, które, by się odchudzić, stosują najgorsze sposoby.
   źródło: KLIK

Magda (30 lat, mężatka, jedno dziecko, zgadza się tylko na wymianę mailową) nazwała swojego tasiemca wdzięcznym, hiszpańskim imieniem Alejandro. Nie bez kozery: zaprosiła go do siebie w Meksyku. – Pojechałam tam w ubiegłym roku na wycieczkę i przez przypadek usłyszałam o nietypowej kuracji odchudzającej prowadzonej w jednym z niewielkich miasteczek – wspomina. Kuracja polegała na zjedzeniu (razem z jakimś posiłkiem) kawałeczka zakażonego tasiemcem mięsa wołowego. – Oczywiście było wcześniej sprawdzane pod mikroskopem, aby wykluczyć obecność tasiemca uzbrojonego. Taki wychodząc może mocno poranić swojego gospodarza – przyznaje Magda. – Na efekty zakażenia trzeba czekać kilka tygodni, ale wszystko jest monitorowane przez lekarza współpracującego z kliniką. On doradza, co trzeba jeść, jak łagodzić przykre skutki uboczne (głównym, wiadomo, jest tracenie wagi), wreszcie decyduje o przerwaniu kuracji. Czyli podaje leki, które trują tasiemca.
Magda nie zdecydowała się na odchudzanie zepsutym mięsem (za mało czasu, no i ryzykowna kuracja kosztowała 1500 dolarów!), ale w miejscowym sklepiku kupiła opakowanie Tapeworm Diet Pills (50 dolarów). W odróżnieniu od USA, Kanady czy Nowej Zelandii w Meksyku dieta tasiemcowa nie jest zakazana, specyfik z soliterem można kupić w aptekach, ale też sklepach ze zdrową żywnością. Często stoją na półce razem z innymi produktami "holista" czyli pochodzenia naturalnego. – Pierwszą pastylkę połknęłam jeszcze na wakacjach. Alejandro uaktywnił się po trzech tygodniach, już w Polsce – wspomina Magda. – Na razie jesteśmy razem od dwu miesięcy. Schudłam siedem kilo, do wymarzonej wagi (55 kilogramów przy 160 cm wzrostu) pozostało jeszcze 20. Na razie nie dzieje się nic złego. Jestem tylko rozdrażniona, słabo sypiam, często oblewam się potem, łapię zadyszkę. Mąż zwrócił też uwagę, że mam rozszerzone źrenice (ale to mu się podoba).

Magda ma plan: dopóki Alejandro da jej żyć, ona będzie miła dla niego i szybko się go nie pozbędzie. – Traktuję go jak drugą gębę do wyżywienia – śmieje się. – Dlatego czasami jem za dwoje. Podrzucam mu najlepsze kąski, a on w zamian pozwala mi chudnąć.

Wojciech Gziut, lek.med. praktykujący medycynę środowiskową (badającą m.in. wpływ diety na zdrowie) załamuje ręce: – To dobry pomysł, ale tylko wtedy, gdy ktoś chce szybko zbrzydnąć i przedwcześnie się postarzeć – ostrzega. – Podzielenie się posiłkiem z tasiemcem nieuzbrojonym to niebezpieczeństwo wspólnego spożywania posiłków do końca życia obu biesiadników. Co więcej, tasiemiec będzie otrzymywał lepsze i smakowitsze kąski - ponieważ żeruje w jelicie cienkim gospodarza ostecznego, czyli człowieka. W jelicie cienkim jest najwięcej dobrego pokarmu i tam powinien on być wchłonięty, a przetworzony w wątrobie. To skutkuje przechwytywaniem najbardziej wartościowych aminokwasów, tłuszczy i węglowodanów przez pasożyta. Gospodarz - człowiek otrzymuje to, co pozostało "na stole", co skutkuje przedwczesnym starzeniem, zmarszczkami, pojawianiem się zmian skórnych typu brodawki, pieprzyki itp. Tasiemiec po strawieniu swojej części obiadu wydala resztki do światła jelita grubego, skąd wchłaniają się one do krwioobiegu gospodarza (człowieka). Te toksyny mają wpływ na centralny układ nerwowy i są często przyczyną nerwicowopodobnych reakcji takich jak niewyjaśnione duszności, zaburzenia widzenia, zawroty głowy, permanentne zmęczenie. Kupując tasiemca, sponsorujemy pasożytowi komfortowe życie, a sobie kłopoty.
Dr Gziut ostrzega, że wiadomości o szybkim i łatwym pozbyciu się pasożyta trzeba włożyć między bajki. Terapia jest skomplikowana, wymaga nadzoru lekarza. Środki przeciko pasożytom nie zawsze i nie wszystkim są w stanie pomóc. A wtedy Alejandro nie wyjedzie tak szybko, jakbyśmy tego chcieli…
źródło: KLIK 

              Prawdę powiedziawszy, zupełnie nie mieści mi się w głowie, że ktokolwiek w ogóle potrafił wpaść na pomysł schudnięcia przy pomocy tasiemca. Może jestem ograniczona, a może nie idę z duchem czasu, bo absolutnie nie popieram świadomego szkodzenia sobie, narażania się na wszelkiego typu choroby, lub nawet śmierć tylko dlatego, że ktoś jest zbyt leniwy i zbyt głupi, by zamiast zacząć odżywiać się prawidłowo, funduje sobie tasiemca. Polecam poszukać w Internecie innych artykułów na ten temat, a jeśli komukolwiek z Was przeszło kiedyś przez myśl, by spróbować owej DIETY, radzę wizytę u psychologa. Skłonności do autodestrukcji powinny być leczone.

sobota, 24 września 2011

177. przedślubne odchudzanie.

                Ślub zdaje się być najważniejszym wydarzeniem w życiu kobiety. Perspektywa białej sukni i stu pięćdziesięciu gości jest tak kusząca, że każda przyszła panna młoda chce w tym dniu wyglądać jak najlepiej...

                - Wypróbowałam wszystkie możliwe diety, ale waga nie spadała, a do ślubu było coraz bliżej. Jak mogłam być atrakcyjną panną młodą, nosząc rozmiar 18 (odpowiednik polskiego rozmiaru 46)?! Z rozpaczy zdecydowana byłam nawet odwołać ślub! I wtedy usłyszałam, że wcale nie potrzebuję długotrwałych i katorżniczych diet, że mogę być szczupła prawie "od razu". I tak 31-letnia wówczas Natalie po raz pierwszy poddała się zabiegowi odsysania tłuszczu. Efekty były natychmiastowe - jej rozmiar z 18 zmniejszył się do 12.




                Błyskawiczne odchudzanie się przed ślubem jest jedną z kolejnych rzeczy, której nie rozumiem i w ocenie której jestem niezwykle surowa. Jak to wygląda, gdyby opisać to wprost i bez eufemizmów? Ano tak, że panna przez całe życie pozwala sobie na wszystko i tyje w najlepsze, a gdy kalendarz niepokojąco szybko zbliża się do TEJ DATY, ona nagle wpada w panikę („jak to?! TAK SZYBKO?!) i zaczyna się dietetyczny maraton. Marchewka, pietruszka, naciowy seler i dwa listki sałaty – BO PRZECIEŻ SUKNIA!

                Wpisałam więc sobie w wyszukiwarkę kwestię chcę schudnąć przed ślubem, by przekonać się, jakie podejście do kwestii odchudzania mają przyszłe panny młode.

- Ślub w sierpniu a ja mam do stracenia z jakies 15 kilo ;( Muszę się wziąć za siebie... pożegnać ukochane frytki i chipsy i wogole moje ukochane ziemniaczki wszelkiego rodzaju ;( Mam 168 cm wzrostu i 68 Kg o 18 kg za duzo ;(  a wszystko to przytyłam w rok ... ehh

- A kiedy Wy macie zamiar suknie kupić, jak tak się zawzięcie będziecie odchudzać? Jednak chyba prawda to co mówili w DDTVN, że 20% panien młodych w pierwszym roku po ślubie tyje ok 10 kg...

- ja właśnie próbuję się zmotywować ślubem jednak smukłe ramiona i szyja ładnie się prezentują w sukni. nie chcę być białą kluską...

- ja to mam dopiero plany! do ślubu chce schudnąć conajmniej 15 kg! a ślub 2 sierpnia. w sumie realne bo tylko (albo AŻ) 3,75 kg. na miesiąc. więc biorę się za siebie. tzn. miałam do schudnięcia 20 kg. 5 już poszło. jeszcze 15, choc ekstra byłoby 17-18. ochhhhhhh...

- Jezu, dziewczyny, jak schudnąć przed ślubem? Strasznie się boję, że się nie zmieszczę w żadną sukienkę! Przecież to będzie jakaś porażka! Wszyscy będą się ze mnie śmiali.

- Muszę schudnąć przed ślubem, pomóżcie !!!
W sierpniu wychodzę za mąż, w tym jedynym tak ważnym dniu w życiu chcę wyglądać zniewalająco, moim celem jest schudnięcie około 7 kg, zdąrzę?

                Jakie jest moje zdanie na ten temat? Przede wszystkim znajduję w tych dietetycznych planach dowód na to, że wielu kobietom jest wszystko jedno jak wyglądają, do momentu, gdy muszą stanąć przed ołtarzemi. Nagle zaczynają się obawy – będę wyglądać jak ptyś / beza/ ciastko z kremem / bałwanek / cokolwiek innego. Przepraszam, to wcześniej nie można było o tym myśleć? Wcześniej nie można było zacząć żyć zdrowo, tylko teraz, nagle, bo ślub za miesiąc? I po co to odchudzanie? Żeby w pół roku odzyskać to, co się zrzuciło przed ślubem?

Jakie jest Wasze zdanie na temat błyskawicznego, przedślubnego odchudzania?
 

wtorek, 20 września 2011

176. (nie)zwyczajna brukselka.

     Początki mojej nienawiść do brulseki sięgają lat wczesnoszkolnych, gdy jako świadoma kilkulatka zmuszana byłam przez Mamę do jedzenia zupy jarzynowej – najzwyklejszej w świecie, którą dziś z chęcią przywitałabym na moim stole. Gdy po raz pierwszy wzięłam do ust to małe, zielone warzywo (co do którego przez wiele lat byłam przekonana, że wyrasta ono i przybiera postać zwykłej, dużej kapusty), wiedziałam, że będzie to mój wróg numer jeden. Było tak do ubiegłego tygodnia, gdy na widok mojej pełnej niechęci miny, Waldek kupił na targu trochę ponad pół kilo tych małych obrzydlistw. Ponieważ obiło mi się o uszy, że brukselka najsmaczniejsza jest ugotowana tradycyjnie – w osolonej wodzie, później obsypana bułką tartą – zaryzykowałam. Było to najbardziej opłacalne ryzyko ostatnich miesięcy, gdyż warzywo przygotowane w tej postaci okazało się być po prostu niezwykle smaczne. To najzwyklejszy przepis pod słońcem i odczuwam wręcz lekki wstyd na myśl o umieszczeniu go, ale być może dzięki niemu ktoś tak jak ja przekona się do brukselki ;))) 

                Składniki:

- 60 dag brukselki;
- sól;
- świeża bułka;
- masło

Brukselkę myjemy i wrzucamy na wrzącą, mocno osoloną wodę. Gotujemy do miękkości. Świeżą bułkę rozdrabniamy w blenderze i wrzucamy na patelnię z niewielką ilością masła, aż będzie chrupiąca. Posypujemy ugotowaną i odcedzoną brukselkę.





WAŻNA UWAGA!!
Nie używajcie gotowej bułki tartej, przypominającej konsystencją mąkę. Świeżej, rozdrobnionej bułki jest objętościowo o wiele więcej, stąd też wystarczy tylko jedna, by bardzo obficie obsypać brukselkę - oznacza to mniej kalorii

Porcja brukselki (300 g) bez dodatków to 120 kcal, a z dodatkami to ok. 250 kcal – dobra na kolację ;)


niedziela, 18 września 2011

175. Top Model

             Leniwe środowe wieczory, Supernatural w serii po cztery i skuszenie się na obejrzenie Top Model. Trudno – rozbudzona miłość do ubrań, sympatia i antypatia do panny Joanny K. i zdecydowane uwielbienie dla Karoliny Korwin-Piotrowskiej zwyciężyło. I cóż... przyjemnie jest patrzeć na piękne kobiety. Nie spodziewałam się jednak, że panowie Tyszka i Woliński znajdują radość w obcesowym traktowaniu uczestniczek. Daleka jestem od fascynowania się programami, które traktują swoich uczestników jak idiotów (patrz np.: Rozmowy w toku), niezależnie od tego, czy są to mężczyźni, czy kobiety.

                Top model to program mający odkryć dziewczęta, które mają predyspozycje do zostania modelkami. Taki zwyczajny zabijacz czasu i z lekkim wstydem przyznaję, że w całości raczej niezgorszy. Jednak uwłaczanie zgłaszającym się tam kobietom... to element, którego nie potrafię zaakceptować. Choć nie jestem zwolenniczką lewicowych poglądów, muszę zgodzić się ze skargą złożoną przez osoby z serwisu Lewica.pl.

Cytując:

Istotą programu było systematyczne upokarzanie i obrażanie uczestniczących w nim osób. Prowadzący traktowali uczestniczki programu pogardliwie. W audycjach często pojawiały się bardzo obraźliwe wypowiedzi dotyczące ich urody, wieku czy inteligencji. Prowadzący wyśmiewali urodę kandydatek na modelki, kwestionowali ich kobiecość, ostro piętnowali ich wagę i wygląd. Program negatywnie oddziaływał nie tylko na uczestniczki programu, ale także na widownię, którą epatował treściami wybitnie seksistowskimi, ageistowskimi, a nawet rasistowskimi, naruszając tym samym standardy etyczne obowiązujące w przestrzeni publicznej. Promując wychudzony model kobiecej sylwetki jako wzorzec piękna, program upowszechniał treści szkodliwe dla zdrowia i życia, co wydaje się szczególnie kontrowersyjne w zderzeniu z europejskimi i światowymi kampaniami nakierowanymi na walkę z anoreksją wśród modelek i kobiet (szczególnie młodych), dla których stanowią one ważny punkt odniesienia.

Trudno jest mi się nie zgodzić z faktem, że obrażanie wyglądu dziewcząt, które przychodzą do programu dla zabawy, czy w celu spełnienia swoich marzeń (jakiekolwiek one nie są!), jest w porządku. Znalazłam jeden ze „smaczków”:

Padaj tu, na kolana, dlaczego mamy Cię wybrać; To wygląda potwornie - jak karykatura kobiety, a nie kobieta; Wyglądasz jak słoń morski wylegujący się na plaży.

W którymś z poprzednich odcinków (pierwszym, albo drugim) pojawiła się na wybiegu szczupła, NAPRAWDĘ SZCZUPŁA dziewczyna, której polecono, by zrzuciła piętnaście kilogramów. I mimo, że jej ciało nie było doskonałe, wyglądała tak, że gdyby zrzuciła zalecane kilogramy, z pewnością jej BMI wskazywałoby na niedowagę. Tyszka i Woliński nadzwyczaj często określają ciała uczestniczek jako sflaczałe i Bóg-wie-jakie-jeszcze. Czym innym jest stwierdzenie, że któraś z kandydatek się nie nadaje, a czym innym nazwanie jej grubą i brzydką. Nie chcę skomentować zachowania kandydatek, które godzą się na publiczne poniżenie, jednak wydaje mi się, że program, które oglądają podatne na sugestię nastolatki, nie powinien w tak oczywisty sposób promować przesadnej chudości. A niestety w Top Model jest chyba tak, że im bardziej wystające kości, tym piękniejsza w oczach jury kandydatka.

A modelki wyglądają różnie.

Jak prześliczna Natalia Vodianova, która nie wygląda na zagłodzoną: 



I jak Anja Rubik, która w moim mniemaniu jest chodzącą promocją anoreksji:



Jakie jest Wasze zdanie na temat tego programu i surowej oceny ciał kandydatek?
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...