sobota, 24 września 2011

177. przedślubne odchudzanie.

                Ślub zdaje się być najważniejszym wydarzeniem w życiu kobiety. Perspektywa białej sukni i stu pięćdziesięciu gości jest tak kusząca, że każda przyszła panna młoda chce w tym dniu wyglądać jak najlepiej...

                - Wypróbowałam wszystkie możliwe diety, ale waga nie spadała, a do ślubu było coraz bliżej. Jak mogłam być atrakcyjną panną młodą, nosząc rozmiar 18 (odpowiednik polskiego rozmiaru 46)?! Z rozpaczy zdecydowana byłam nawet odwołać ślub! I wtedy usłyszałam, że wcale nie potrzebuję długotrwałych i katorżniczych diet, że mogę być szczupła prawie "od razu". I tak 31-letnia wówczas Natalie po raz pierwszy poddała się zabiegowi odsysania tłuszczu. Efekty były natychmiastowe - jej rozmiar z 18 zmniejszył się do 12.




                Błyskawiczne odchudzanie się przed ślubem jest jedną z kolejnych rzeczy, której nie rozumiem i w ocenie której jestem niezwykle surowa. Jak to wygląda, gdyby opisać to wprost i bez eufemizmów? Ano tak, że panna przez całe życie pozwala sobie na wszystko i tyje w najlepsze, a gdy kalendarz niepokojąco szybko zbliża się do TEJ DATY, ona nagle wpada w panikę („jak to?! TAK SZYBKO?!) i zaczyna się dietetyczny maraton. Marchewka, pietruszka, naciowy seler i dwa listki sałaty – BO PRZECIEŻ SUKNIA!

                Wpisałam więc sobie w wyszukiwarkę kwestię chcę schudnąć przed ślubem, by przekonać się, jakie podejście do kwestii odchudzania mają przyszłe panny młode.

- Ślub w sierpniu a ja mam do stracenia z jakies 15 kilo ;( Muszę się wziąć za siebie... pożegnać ukochane frytki i chipsy i wogole moje ukochane ziemniaczki wszelkiego rodzaju ;( Mam 168 cm wzrostu i 68 Kg o 18 kg za duzo ;(  a wszystko to przytyłam w rok ... ehh

- A kiedy Wy macie zamiar suknie kupić, jak tak się zawzięcie będziecie odchudzać? Jednak chyba prawda to co mówili w DDTVN, że 20% panien młodych w pierwszym roku po ślubie tyje ok 10 kg...

- ja właśnie próbuję się zmotywować ślubem jednak smukłe ramiona i szyja ładnie się prezentują w sukni. nie chcę być białą kluską...

- ja to mam dopiero plany! do ślubu chce schudnąć conajmniej 15 kg! a ślub 2 sierpnia. w sumie realne bo tylko (albo AŻ) 3,75 kg. na miesiąc. więc biorę się za siebie. tzn. miałam do schudnięcia 20 kg. 5 już poszło. jeszcze 15, choc ekstra byłoby 17-18. ochhhhhhh...

- Jezu, dziewczyny, jak schudnąć przed ślubem? Strasznie się boję, że się nie zmieszczę w żadną sukienkę! Przecież to będzie jakaś porażka! Wszyscy będą się ze mnie śmiali.

- Muszę schudnąć przed ślubem, pomóżcie !!!
W sierpniu wychodzę za mąż, w tym jedynym tak ważnym dniu w życiu chcę wyglądać zniewalająco, moim celem jest schudnięcie około 7 kg, zdąrzę?

                Jakie jest moje zdanie na ten temat? Przede wszystkim znajduję w tych dietetycznych planach dowód na to, że wielu kobietom jest wszystko jedno jak wyglądają, do momentu, gdy muszą stanąć przed ołtarzemi. Nagle zaczynają się obawy – będę wyglądać jak ptyś / beza/ ciastko z kremem / bałwanek / cokolwiek innego. Przepraszam, to wcześniej nie można było o tym myśleć? Wcześniej nie można było zacząć żyć zdrowo, tylko teraz, nagle, bo ślub za miesiąc? I po co to odchudzanie? Żeby w pół roku odzyskać to, co się zrzuciło przed ślubem?

Jakie jest Wasze zdanie na temat błyskawicznego, przedślubnego odchudzania?
 

wtorek, 20 września 2011

176. (nie)zwyczajna brukselka.

     Początki mojej nienawiść do brulseki sięgają lat wczesnoszkolnych, gdy jako świadoma kilkulatka zmuszana byłam przez Mamę do jedzenia zupy jarzynowej – najzwyklejszej w świecie, którą dziś z chęcią przywitałabym na moim stole. Gdy po raz pierwszy wzięłam do ust to małe, zielone warzywo (co do którego przez wiele lat byłam przekonana, że wyrasta ono i przybiera postać zwykłej, dużej kapusty), wiedziałam, że będzie to mój wróg numer jeden. Było tak do ubiegłego tygodnia, gdy na widok mojej pełnej niechęci miny, Waldek kupił na targu trochę ponad pół kilo tych małych obrzydlistw. Ponieważ obiło mi się o uszy, że brukselka najsmaczniejsza jest ugotowana tradycyjnie – w osolonej wodzie, później obsypana bułką tartą – zaryzykowałam. Było to najbardziej opłacalne ryzyko ostatnich miesięcy, gdyż warzywo przygotowane w tej postaci okazało się być po prostu niezwykle smaczne. To najzwyklejszy przepis pod słońcem i odczuwam wręcz lekki wstyd na myśl o umieszczeniu go, ale być może dzięki niemu ktoś tak jak ja przekona się do brukselki ;))) 

                Składniki:

- 60 dag brukselki;
- sól;
- świeża bułka;
- masło

Brukselkę myjemy i wrzucamy na wrzącą, mocno osoloną wodę. Gotujemy do miękkości. Świeżą bułkę rozdrabniamy w blenderze i wrzucamy na patelnię z niewielką ilością masła, aż będzie chrupiąca. Posypujemy ugotowaną i odcedzoną brukselkę.





WAŻNA UWAGA!!
Nie używajcie gotowej bułki tartej, przypominającej konsystencją mąkę. Świeżej, rozdrobnionej bułki jest objętościowo o wiele więcej, stąd też wystarczy tylko jedna, by bardzo obficie obsypać brukselkę - oznacza to mniej kalorii

Porcja brukselki (300 g) bez dodatków to 120 kcal, a z dodatkami to ok. 250 kcal – dobra na kolację ;)


niedziela, 18 września 2011

175. Top Model

             Leniwe środowe wieczory, Supernatural w serii po cztery i skuszenie się na obejrzenie Top Model. Trudno – rozbudzona miłość do ubrań, sympatia i antypatia do panny Joanny K. i zdecydowane uwielbienie dla Karoliny Korwin-Piotrowskiej zwyciężyło. I cóż... przyjemnie jest patrzeć na piękne kobiety. Nie spodziewałam się jednak, że panowie Tyszka i Woliński znajdują radość w obcesowym traktowaniu uczestniczek. Daleka jestem od fascynowania się programami, które traktują swoich uczestników jak idiotów (patrz np.: Rozmowy w toku), niezależnie od tego, czy są to mężczyźni, czy kobiety.

                Top model to program mający odkryć dziewczęta, które mają predyspozycje do zostania modelkami. Taki zwyczajny zabijacz czasu i z lekkim wstydem przyznaję, że w całości raczej niezgorszy. Jednak uwłaczanie zgłaszającym się tam kobietom... to element, którego nie potrafię zaakceptować. Choć nie jestem zwolenniczką lewicowych poglądów, muszę zgodzić się ze skargą złożoną przez osoby z serwisu Lewica.pl.

Cytując:

Istotą programu było systematyczne upokarzanie i obrażanie uczestniczących w nim osób. Prowadzący traktowali uczestniczki programu pogardliwie. W audycjach często pojawiały się bardzo obraźliwe wypowiedzi dotyczące ich urody, wieku czy inteligencji. Prowadzący wyśmiewali urodę kandydatek na modelki, kwestionowali ich kobiecość, ostro piętnowali ich wagę i wygląd. Program negatywnie oddziaływał nie tylko na uczestniczki programu, ale także na widownię, którą epatował treściami wybitnie seksistowskimi, ageistowskimi, a nawet rasistowskimi, naruszając tym samym standardy etyczne obowiązujące w przestrzeni publicznej. Promując wychudzony model kobiecej sylwetki jako wzorzec piękna, program upowszechniał treści szkodliwe dla zdrowia i życia, co wydaje się szczególnie kontrowersyjne w zderzeniu z europejskimi i światowymi kampaniami nakierowanymi na walkę z anoreksją wśród modelek i kobiet (szczególnie młodych), dla których stanowią one ważny punkt odniesienia.

Trudno jest mi się nie zgodzić z faktem, że obrażanie wyglądu dziewcząt, które przychodzą do programu dla zabawy, czy w celu spełnienia swoich marzeń (jakiekolwiek one nie są!), jest w porządku. Znalazłam jeden ze „smaczków”:

Padaj tu, na kolana, dlaczego mamy Cię wybrać; To wygląda potwornie - jak karykatura kobiety, a nie kobieta; Wyglądasz jak słoń morski wylegujący się na plaży.

W którymś z poprzednich odcinków (pierwszym, albo drugim) pojawiła się na wybiegu szczupła, NAPRAWDĘ SZCZUPŁA dziewczyna, której polecono, by zrzuciła piętnaście kilogramów. I mimo, że jej ciało nie było doskonałe, wyglądała tak, że gdyby zrzuciła zalecane kilogramy, z pewnością jej BMI wskazywałoby na niedowagę. Tyszka i Woliński nadzwyczaj często określają ciała uczestniczek jako sflaczałe i Bóg-wie-jakie-jeszcze. Czym innym jest stwierdzenie, że któraś z kandydatek się nie nadaje, a czym innym nazwanie jej grubą i brzydką. Nie chcę skomentować zachowania kandydatek, które godzą się na publiczne poniżenie, jednak wydaje mi się, że program, które oglądają podatne na sugestię nastolatki, nie powinien w tak oczywisty sposób promować przesadnej chudości. A niestety w Top Model jest chyba tak, że im bardziej wystające kości, tym piękniejsza w oczach jury kandydatka.

A modelki wyglądają różnie.

Jak prześliczna Natalia Vodianova, która nie wygląda na zagłodzoną: 



I jak Anja Rubik, która w moim mniemaniu jest chodzącą promocją anoreksji:



Jakie jest Wasze zdanie na temat tego programu i surowej oceny ciał kandydatek?

środa, 14 września 2011

Pieczone żeberka cielęce

Weekend. Zapach kruchego ciasta ze śliwkami. I czas, dużo czasu. Na leniwe snucie się z kubkiem kawy w dłoni. Wyjątkowo nie gotowałam. W końcu są pewne rzeczy, które On robi lepiej ode mnie. 


Pieczone żeberka cielęce

Składniki:

- Ok. 1 kg żeberek cielęcych (no, chyba że lubicie świńskie – różnica w kaloryczności to ok. 150 kcal na 100g!!! Oczywiście to wieprzowina ma więcej)

Na marynatę:

- 4 pokruszone liście laurowe, 
- 4 ziarenka ziela angielskiego (pokruszonego),
- 6 ziarenek czarnego pieprzu (rozdrobnionego),
- 10 ziarenek kolorowego pieprzu (rozdrobnionego),
- odrobina rozmarynu (można pominąć),
- 4 ząbki czosnku pokrojone w prążki,
- piwo do zalania całości (tyle, żeby przykryło żeberka – ok. pół litra)

„Bejca” do pieczenia:

- łyżka miodu,
- 2 łyżki oleju,
- 2-3 łyżki odcedzonej marynaty,
- 2 łyżki sosu sojowego,
- łyżeczka musztardy,
-3 łyżki ostrego ketchupu.

Poporcjowane żeberka solimy i układamy w garnku, po czym zalewamy piwem z przyprawami. Odstawiamy na noc (tak przygotowane, w lodówce mogą stać nawet kilka dni). Następnego dnia gotujemy żeberka przez ok. 30-40 minut. Wyjmujemy je z zalewy i samą zalewę odszumiamy. Do 2-3 łyżek zalewy dodajemy miód, olej, sos sojowy, musztardę i ketchup. Jeśli chcemy, doprawiamy na ostro papryką i pieprzem cayenne – wówczas żeberka będą słodko-ostre. W posmarowanym oliwą naczyniu żaroodpornym (lub na blasze) układamy żeberka. Za pomocą pędzelka smarujemy je „bejcą” i pieczemy w temperaturze 200 stopni przez ok. 40 minut. Nie zapominamy o systematycznym smarowaniu mięsa w momencie, gdy zaczyna lekko przysychać.




Są kruche, rozpływające się w ustach i soczyste. Nigdy dotąd nie wyobrażałam sobie JAK mogą smakować żeberka, ponieważ ich NIE JADŁAM. Tak przygotowane przeszły moje najśmielsze oczekiwania. A gdzie można dostać je w Gdańsku? W środę i sobotę (to na pewno, o pozostałych dniach nic nie wiem), na Zielonym Rynku na Przymorzu. Polecam, bo w jednej z budek dziewczęta mają tak piękną cielęcinę, że za każdym razem mam ochotę brać od razu całą kulkę cielęcą, czy baranią i schab cielęcy i wszystko ;))) 

wtorek, 13 września 2011

Dr Chantal Tse - Kuchnia antyrakowa


Tytuł oryginału: Cuisine Anti-Cancer
Tłumaczenie: Barbara Amarowicz
Ilość stron: 366
Wydawnictwo: Esprit

Ocena (1-5): 4



     Wiecie, że uwielbiam gotować. Jestem jedną z tych kulinarnych wariatek, które od piątej rano zastanawiają się, co ugotują na obiad i które w piątkowy wieczór rozmyślają się nad tym, jakie ciasto upieką w następną sobotę. Gdy spotkała mnie przyjemność przeczytania książki o produktach, które mają działanie antyrakowe, nie mogłam doczekać się jej lektury. Tym bardziej, że doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że większości ludzi nie chce się czytać książek (czego nie rozumiem i nigdy nie zrozumiem) i powinnam ją polecić.
      Jak podaje dr Chantal Tse, aż 30-35% zachorowań na raka ma swoją przyczynę w niewłaściwych nawykach żywieniowych! To przerażająca liczba, tym bardziej, że nie trzeba długo szukać, by znaleźć osoby odżywiające się w co najmniej niewłaściwy sposób. Zwęglone mięso, produkty spożywcze wypakowane po brzegi szkodliwymi substancjami konserwującymi i polepszaczami... nie, to wcale nie sprawia, że jesteśmy zdrowi. Wprost przeciwnie. Kuchnia antyrakowa to książka, która naprawdę może otworzyć oczy. Nowotwory są – zaraz po chorobach układu krążenia – najczęstszą przyczyną zgonów w krajach uprzemysłowionych. I jak się okazuje, najrzadziej chorują na nie osoby z krajów basenu Morza Śródziemnego, Indii, Japonii, Chin i Azji Południowo-Wschodniej. Dlaczego? Cóż, tam właśnie je się najzdrowiej.
W Kuchni antyrakowej znajduje się wiele przydatnych informacji dotyczących składników odżywczych zawartych w poszczególnych produktach, wszelkiego rodzaju kartenoidów, związkow fitochemicznych i innych, które mają dla organizmu bardzo duże znaczenie.
Część, w której znajdują się przepisy, to bogactwo pysznych i łatwych do przygotowania dań zawierających składniki przeciwrakowe. Bakłażany w pomidorach, grzyby faszerowane czosnkiem, chłodnik szczawiowy, zupa-krem ze szpinaku (aaaa! <3), korzenne szaszłyki z indyka, zapiekanka z dorsza z jabłkami... oraz wiele przepisów na pyszne desery. Co ważne – patrzyłam na te przepisy również pod kątem ich kaloryczności. Z powodzeniem mogą być stosowane przez osoby znajdujące się na diecie, co jest niewątpliwie dobrą wiadomością dla dbających o linię.
Kuchnia antyrakowa to książka otwierająca oczy. Choć nie nastraja optymizmem fakt, że na nowotwory ma olbrzymi wpływ to, co jemy, to jednak świadomość tego faktu dzięki tej książce może skłonić nas do zmiany sposobu żywienia. Wypróbowałam już dwa przepisy zawarte w książce i z pewnością w najbliższym czasie wypróbuję kolejne. Polecam!


Za egzemplarz książki serdecznie dziękuję wydawnictwu:  


    
    Korzystając z okazji, wszystkich miłośników książek ponownie bardzo serdecznie zapraszam na Zieloną Cytrynę.

środa, 7 września 2011

Wywiad z Asią.

            Jak to zwykle bywa, porządne blogi znajduję przypadkowo. Jeden, drugi, trzeci link... i oto moim oczom ukazuje się coś naprawdę fantastycznego. Tym właśnie sposobem znalazłam blog Asi - dziewczyny, która uświadamia wszystkim, że rozmiar XL może być seksowny, a nieco większe kobietki nie muszą być skazane na szaro-bure szmaty... 


           Droga Asiu, powiedz proszę coś o sobie, by nasze czytelniczki mogły Cię bliżej poznać. Ile masz lat, czym się zajmujesz, co lubisz? 

           Mam 27 lat,  od niedawna mieszkam w Niemczech. Gdy mieszkałam w Polsce pracowałam jako programista aplikacji finansowych dla jednego z banków na rynku polskim.  Z czasem praca ta zrobiła się monotonna i  stała się dla mnie męką. Z tego, między innymi, powodu zdecydowaliśmy z mężem na wyjechanie do Niemiec, szczególnie, że oboje dobrze mówimy w tym języku. Obecnie rozwijam jedno ze swoich największych hobby, czym jest grafika komputerowa. Na razie zajmuję się tworzeniem szat graficznych dla stron internetowych. Z czasem chciałabym rozszerzyć swoją działalność. Powoli zaczynam myśleć nad założeniem w przyszłości własnej działalności oferującej usługi z tej i pokrewnych dziedzin. Oprócz tego bardzo lubię robić zdjęcia, czytać książki, kocham muzykę. Modą się absolutnie nie interesuję. Nie znajdziecie w moim domu żadnego czasopisma z nią związanego. Jedynymi źródłami mojej  jako-takiej i płytkiej wiedzy są zwykłe czasopisma dla kobiet, które czasem poczytuje.  Jak wiadomo, każde takie pisemko oferuje dział z modą. Resztę dowiaduję się blogów, obserwując przechodniów, czy oglądając wystawy sklepów na ulicy. Przyznam, że nie mam pojęcia, czy ja w ogóle jestem modna! Może udaje mi się zupełnie przypadkowo założyć coś modnego, ale pewnie dlatego, że właśnie jest to dostępne w sklepie.

         Przeglądając polską „szafiarską” blogosferę, łatwo zauważyć, że brak w niej blogów o ciuchach dla kobiet, których rozmiar to trochę  więcej, niż 38... Co skłoniło Cię do założenia bloga tego typu?
                Z tego, co pamiętam to miałam problemy z zapamiętaniem zestawów ubrań, które wymyśliłam. Codziennie rano zaspana stałam przed szafą i wydawało mi się, że nic z tego, co tam jest do siebie pasuje. Albo raczej pasuje tak żebym czuła się świetnie. Już wtedy nienawidziłam wyglądać w moim mniemaniu zwyczajne. Sama koszulka, spodnie, buty i torebka było dla mnie nie do pomyślenia. Chyba, że koszulka w jakiś sposób przyciągała wzrok to nie chciałam jej psuć resztą. Do dzisiaj nie potrafię wyjść z domu bez poczucia, że wyglądam dobrze, a nie jak pół miasta. Momentami robię sobie małą odskocznię od tego, co czasem widać na blogu. Wracając do tematu: były dni, gdy stworzyłam bardzo udany zestaw i chciałam go powielić w przyszłości. Problem był w tym, że już po 2 dniach zapominałam o tej kombinacji. Blog miał mi pomóc w ten sposób, że utrwalałam te zestawy na zdjęciu i tam wklejałam. Przy okazji chciałam prowadzić jakąś formę pamiętnika. Bo jeśli już coś codziennie uzupełniam to dlaczego nie napisać co się wydarzyło. Początkowo wychodziło mi to wszystko dość nieudolnie ale chciałam sprawdzić, czy nie będę z czasem coraz lepsza. Dodatkowo otrzymywałam coraz więcej komentarzy, które dodawały mi skrzydeł. Oczywiście na początku były osoby, którym przeszkadzało, że taka kobieta w ogóle ma prawo żyć. I nie omieszkali mnie o tym informować. Na początku było mi bardzo ciężko. Ale dzięki wsparciu mojego męża, który ciągle mi wmawiał, że to nieprawda, żebym się nie przejmowała brnęłam dalej w tworzenie bloga. Wiedziałam tylko jedno, że reagowanie na takie zaczepki tylko bardziej zachęci do złośliwości. Dzisiaj wyzwisko typu „jesteś gruba” nie robi na mnie absolutnie żadnego wrażenia. Czuję się tak jakby ktoś mi napisał „masz ciemne włosy!”.  Choć pierwszy zamiar założenia bloga niekoniecznie mi wyszedł. Miał być pamiętnik stylizacji by je powielać, a stał się motywacją, by wymyślać coraz nowsze kombinacje. W efekcie nie jestem pewna, czy wiele razy byłam ubrana w pracy w dany zestaw więcej niż raz – dwa razy. Do dzisiaj ciężko ubrać mi się dokładnie tak samo jak byłam ubrana kilka dni, czy tygodni temu.  Wciąż otrzymuję dużo maili od osób noszących większy rozmiar, w których piszą, że mnie podziwiają, że też im się to marzy ale po prostu nie mają odwagi. Do dziś boją się pokazywać siebie w obawie przed wyśmianiem.  Być może, gdyby takich blogów było więcej nie budziłyby tylu kontrowersji. Za granicą jest ich pełno, ostatnio widziałam bloga kobiety o naprawdę imponujących rozmiarach, nie widziała problemu w pokazaniu się w najnowszym stroju kąpielowym. Myślę, że Polacy są jeszcze zbyt mało tolerancyjni by każdy choćby lekko odbiegający od pokazywanej w mediach „normy” mógł się beztrosko pokazywać.

                  Śledząc Twoje wpisy, w oczy rzuca się przede wszystkim to, że masz świetne wyczucie stylu i umiejętnie dobierasz strój do swojej sylwetki. Jak uważasz, czym powinny kierować się dziewczyny w rozmiarze XL, bądź większym przy doborze garderoby? Czego unikać, a na co zwracać uwagę? 
                    Dziękuję bardzo. Wiem, czym na pewno nie powinny się kierować: jestem gruba, więc mnie i tak nic nie pomoże. Widzę codziennie pełno grubszych kobiet, w obszernych t-shirtach, starych dżinsach i adidasach ze smutną miną. Włosy zebrane w byłe jaką kitkę, bez makijażu na twarzy. Pamiętam, gdy parę lat temu moja mama namiętnie oglądała serial „Samo życie”. Występowała tam Kinga, która była dość grubą osobą. Lecz przez jej ładne ubrania, fryzury i makijaż w ogóle się nie zwracało uwagi na jej mankamenty sylwetki. Wzięłam sobie te przemyślenia do serca. Moim zdaniem lepiej usłyszeć „mimo swojej sylwetki tak pięknie wygląda” niż „jaka gruba i brzydka”.  Myślę, że warto przyjrzeć się swojej sylwetce, tak uczciwie powiedzieć sobie, co jest ładne, co troszkę mniej i pobawić się w zakrywanie i odkrywanie. Ci, którzy śledzą mojego bloga widzą, że wciąć szukam krojów, kolorów, materiałów, które wydobędą to, co ładne, a schowają, to co niezbyt J W Polsce (niestety w Niemczech też) jest niewiele sklepów oferujących ubrania większe niż rozmiar 46. Ale są. W Polsce pensję miałam marną więc musiałam się podwójnie natrudzić: znaleźć sklep z moim rozmiarem i trafić na dobrą przecenę. Ale przyznam, że dużo zabawy było podczas takich „polowań”. Dla mnie nie sztuką było znaleźć fajną kurtkę za 250 zł. Sztuką było znaleźć ją za 50 zł . Jest jeszcze jeden błąd, który osoby o większych rozmiarach często popełniają: oceniają ubrania na wieszaku. Mnie zawsze korciło jak najbardziej dziwaczne kroje na mnie by wyglądały i dlatego wszystko zawsze przymierzałam. Być może 70% lądowało powrotem na wieszaku, ale te 30% brałam ze sobą do domu bo wyglądałam rewelacyjnie w tym. A na wieszaku wręcz straszyło J Kolejną rzeczą, którą należy sobie wziąć do serca jest dobranie prawidłowego rozmiaru. Pamiętam, że kiedyś w sklepie stanęła obok mnie dziewczyna, dość grubsza. Zmierzywszy mnie wzrokiem zawołała do koleżanki „znaaaajdź mi rozmiar 42!!!!”. A do rozmiaru 42 brakowało mnie jeszcze sporo. To, że będziemy nosić rozmiar X wcale nie znaczy, że jesteśmy szczuplejsi. Były momenty, ze brałam spokojnie rzeczy o rozmiarze 56 bo leżały dobrze, a tego rozmiaru normalnie nie osiągnęłam.  Wiadomo, że każdy producent ma swoją numerację i nie należy się nią sugerować. Gdy idę do przymierzalni z każdej rzeczy staram się brać 3 rozmiary. Ten, który mi się wydaje za właściwy, o jeden mniejszy i o jeden większy. To oszczędza mi biegania między wieszakami a kabiną. Ważne jest by kupować ubrania o takim rozmiarze by nas nie ściskały lub nie podkreślały fałdek, ale też takie, które będą ładnie leżały na naszej sylwetce. Zbyt luźne ubrania jeszcze bardziej pogrubiają. I nie ma sensu udawać przed sobą i  innymi, że się jest jakim jest. Szukanie tylko wyszczuplających ubrań, unikanie innych kolorów prócz czarnego doprowadza tylko, że nie mamy radości z ubierania się. Szczególną uwagę  należy zwrócić przy kupowaniu wszelkich topów, t-shirtów, czy bluzek. Ważne jest z jakiego materiału jest wykonana. Gdy kupujemy wciąż w jednym sklepie i znamy już swój rozmiar nie bierzmy ubrań do kasy bez przymierzania. Odzież jest wykonana z różnych materiałów. Część z nich ma właściwość pokazywania najmniejszej fałdki. Najpiękniejsza bluzka z takiego materiału będzie nas oszpecać. Nie wyobrażacie sobie jaką ilość ubrań musiałam zostawić w sklepie właśnie z tego powodu. Szukam tylko tych, które ładnie układają się i nie pokazują tego, czego nie powinny J Uwagę należy też zwrócić przy kupowaniu spodni i spódnic. Nie mogą nas tak ściskać, by tuż nad paskiem co nieco wystawało. Z tego powodu prawie nie mam spodni. Niestety różnica pomiędzy szerokością moich bioder, a pasa jest tak duża, że mało które spodnie dobrze leżą. Jeśli leżą ładnie i nic nie ściskają – na pewno będą mi się zsuwać podczas chodzenia. Natomiast, by nie spadały musiałyby mnie mocno ściskać J Z tego powodu noszę głównie spódnice i sukienki. Wiele pań, szczególnie tych starszych lubuje się w kupowaniu spódnic, które się falują, są rozkloszowane i kończą się tuż nad kolanem. Gdy ma się większą pupę, taka spódnica wygląda jak wiotki klosz na lampę i uwidacznia niedoskonałe części nóg. Ważne jest by rozkloszowane modele (z materiałów lejących się) kończyły się na wysokości kolan. Wąskie, proste lub w kształcie litery A mogą mieć już różne długości.  Kolejnym błędem, który mi się nasuwa jest noszenie legginsów. Oczywiście nie jest to nic złego, wręcz bardzo ładnie wygląda do krótkich spódnic, sukienek, czy tunik.  Ale krótkich, bo przy takich, co sięgają do kolan wygląda to nieładnie. Myślę, że by ująć wszystkie błędy i porady musiałabym napisać książkę J Więc może na razie poprzestanę przy tym. Choć przyznam, że bardzo cieszą mnie coraz częstsze maile, w których przeróżne kobiety pytają mnie jak coś nosić, co im pasuje lub, że mój styl stał się dla nich inspiracją.

                  Gdy byłam ciut większa, dużym problemem było dla mnie znalezienie odpowiedniej bielizny. Dużo kobiet ma z tym problem. Czy masz na to jakąś radę? 
                    To zależy, co kto lubi. Bielizny w większych rozmiarach jest faktycznie mniej. Ale z tym nigdy nie miałam problemu, w Polsce jest kilka sklepów oferujących ładne sztuki bez efektu „babcinych majtów”. Jeśli chodzi o staniki: jest to problem nie tylko w Polsce. Wręcz przeciwnie. Gdy na forum w Niemczech zapytałam, gdzie można kupić bieliznę  w rozmiarze większym niż D skierowali mnie do polskich sklepów internetowych. Obecnie (przynajmniej w Niemczech) C&A rozszerzył swoją bieliznę do rozmiaru F, znalazłam jeszcze jeden sklep, który sprzedaje bieliznę do rozmiaru G. Dla mnie to wystarczy. Oczywiście mowa o normalnych cenach. Bo bez ograniczenia budżetowego problem kupienia bielizny praktycznie nie istnieje.

                Mieszkasz w Niemczech. Jak oceniłabyś więc różnicę między polskimi, a niemieckimi sklepami, jeśli chodzi o różnorodność ubrań dla kobiet o większych rozmiarach? W jakich sklepach najczęściej robisz zakupy?
                      W Polsce jest Tesco i Kappahl, które mają świetne ubrania i bieliznę dla większych kobiet. Do dzisiaj jedynymi rajstopami, które akceptuję są te z Tesco J W Niemczech niestety nie ma tych sklepów ale jest za to KiK, M&S (nie mylić z Marks and Spencers), NKD i Bon Prix.  Oprócz tego jest to, co i w Polsce: C&A, Takko, H&M, czy TK Maxx. Czasami robiłam też zakupy w second-handach. Prawdziwym rajem zakupowym, dla mnie, był Dublin w Irlandii. Możecie mi wierzyć, czy nie, ale tam każda grubsza kobieta była ubrana pięknie, bo miała gdzie. Przyznam, że nie potrafię zrozumieć sklepów, w których rozmiarówka kończy się na rozmiarze 42/44. Kobiet o większych rozmiarach jest tutaj tak strasznie dużo. Z tego, co się orientowałam to takie panie, tu w Niemczech robią zakupy w sklepach internetowych typu Evans, Bon Prix, czy Happy Size.

                     Jakie są Twoje ulubione  elementy garderoby?
                       Nie wiem, czy mam jakieś ulubione. Gdy je mam to szybko przestają nimi być. Bardzo szybko się przyzwyczajam do moich ubrań. Podczas porządków odkrywam bluzkę, której nie widziałam od miesięcy. Nagle staje się moją ulubioną, po kilku noszeniach już mi się opatrzy i znajduję sobie nowego faworyta. „Złośliwcy” pewnie pomyślą: getry! Pewnie i tak jest, ale nie ma nic cudowniejszego niż legginsy do tuniki, czy kusej mini czy sukienki.

            Jeśli jednak miałabym się na coś zdecydować byłyby to buty. Moim zdaniem nic tak nie może zepsuć, czy podrasować stroju jak buty. Często jest to element pomijany przez co cały wysiłek nie raz idzie na marne. Moim zdaniem dobrze dobrane buty są tą tzw. wisienką na torcie.

                         Jaka jest różnica między postrzeganiem osób plus size w Polsce i w Niemczech?

                        W Polsce momentami miałam wrażenie, że tragicznie. Pisałam o tym wcześniej, społeczeństwo polskie jest dość nietolerancyjne dodatkowo podsycane przez media.  Oglądając pierwszą edycję Top Model byłam zaskoczona jak wiele kobiet-chudzielców było postrzegane jako grubaski, które muszą koniecznie schudnąć. Nie mam pojęcia skąd wzięła się ta ogólna niechęć do osób grubszych. Choć wydaje mi się, że ostatnio jest jakby lepiej. Z zachodu przychodzi coraz więcej informacji, że osoby plus size są uznawane w świecie mody, czasami wręcz odnoszą duże sukcesy. Myślę, że dzięki temu coraz więcej ludzi oswaja się z tym, że takie osoby są ale nie są wybrykiem natury. Moim marzeniem było by, by rodzaje sylwetki były na równi spostrzegane jak kolor oczu, czy długość włosów. Przyznam, że 90% komentarzy anonimowego autorstwa jest bardzo miła, natomiast 10% tak średnio. Jeszcze rok temu było na odwrót!

            Jeśli chodzi o Niemcy to mam wrażenie, że tu nikomu nie przeszkadzają osoby o większych rozmiarach. Osobiście nigdy nie usłyszałam nic złego na mój temat, ba! Wręcz przeciwnie nawet.  Jak w każdym kraju są wyjątki, ale ogólnie wydaje mi się, że tutaj jest dużo większa tolerancja na różnego rodzaju „inności".

            Pozwolę sobie przedstawić Wam niektóre ze stylizacji Asi, które podbiły moje serce! :))))  






            Link do bloga bohaterki wywiadu, Asi: http://swiatasi.blogspot.com/

            piątek, 2 września 2011

            SHAPE!!

                 Mam dla Was nowiny! I to jakie! Nareszcie czuję, że zmierzam w dobrą stronę...
                 W końcu nadszedł dzień, na który czekałam od dobrych dwóch tygodni! :)
                 Od dziś w kioskach możecie kupić nowy numer magazynu SHAPE, w którym znajdziecie artykuł współtworzony przeze mnie! O czym jest artykuł, zdradzać nie będę... :))) A dodatkiem do wrześniowego numeru jest płyta DVD z ćwiczeniami TBC, kick-boxingu, jogi i pilates.

                 Z satysfakcją przyznaję, iż jest to kolejny kroczek na mojej "pisarskiej drabince". Głęboko wierzę, że pewnego dnia ktoś złoży mi propozycję nie do odrzucenia i będę mogła całkowicie oddać się temu, co sprawia mi największą przyjemność... ;)))

                 Zapraszam do kiosków! ;)


            czwartek, 1 września 2011

            170. grzechem jest... odmówić knedlom.

                       Ostatni miesiąc był dla mnie dość nerwowy. Za bardzo rozbestwiłam się bowiem od czasu wyjazdu do rodziców i moja waga pokazała... dużo za dużo. Tak, tak, tak. Na chwilę zapomniałam o tym, że jednak najlepiej czuję się z wagą 69-72... I tak oto nadszedł dzień, w którym zmuszona byłam przyznać, że czas znów się z lekka ograniczyć, bo spodnie są ciaśniejsze, niż zwykle. Nie mogę powiedzieć, że nie pomógł mi w tym Waldek, bo pomógł, ale chyba nieświadomie. Jego późne powroty z pracy do domu sprawiły, że zamiast obiadu i kolacji zaczęłam przygotowywać obiadokolację. Tym oto sposobem (wciąż nie odmawiając sobie deserów, które jednak zamieniłam na owocowe sałatki, ogromne ilości arbuza, ewentualnie eee... bezy lub lody! Popcorn chwilowo poszedł w odstawkę, choć uważam, że nie ma nic lepszego od jedzenia popcornu przed telewizorem, nieważne co tam sobie twierdzi młoda premierówna) szybko straciłam 3 nadprogramowe kilogramy i odetchnęłam z ulgą (to jednak była dobra lekcja i ostrzeżenie przed nadmiernym dogadzaniem sobie). 
            Jednym z dań, które ugotowałam w ostatnim czasie, były wytęsknione przeze mnie knedle. Wbrew pozorom, jest to jedna z najmniej kalorycznych mączno-ziemniaczanych potraw! To jedynie 162 kcal / 100 g, a uwierzcie, że 4 sporej wielkości knedle skutecznie wypełniają żołądek (Waldek zjadł siedem i był najedzony jak bąk). Problem z knedlami jest taki (oprócz tego, że chce się zjeść ich więcej, niż jest się w stanie), że trzeba do nich użyć odpowiedniego rodzaju ziemniaków. Wciąż nie doszłam do tego, JAKI ma to być rodzaj, bo zapomniałam nazwy pierwszego gatunku, którego użyłam, a wczoraj robiłam z orlika i były kiepskie. Tak czy siak, przepis umieszczam, gdyż uprzednio zamrożone knedle mogą być świetnym obiadem na zimę i wspaniałym „grzeszkiem” na etapie odchudzania.

            Składniki:
            - 1 kg ziemniaków;
            - 2 szklanki mąki pszenej;
            - jajko;
            - pół kilograma śliwek;
            - odrobina cukru i cynamonu;

            Ziemniaki obieramy i gotujemy. Pozostawiamy do wystudzenia. Rozgniatamy je praską (tylko błagam, DOKŁADNIE, bo mnie wczoraj zostały takie ziemniaczane grudy, wyglądające jak kozie bobki, albo co...), dodajemy jajko i mąkę. Dokładnie ugniatamy. Odrywamy kawałki ciasta (odkryłam, że dobrze jest mieć lekko zwilżone ręce, inaczej się klei jak jasny gwint), rozpłaszczamy na dłoni, wkładamy do środka połówkę śliwki i sklejamy. Gotujemy ok. 5 minut. Dobrze jest wsadzić knedle do wody jak najszybciej, gdyż PODOBNO ciasto knedlowe szybko się „rozpaćkuje”.  


             
            Odchodząc od tematów „dietowo-odchudzających” na chwil parę... Trudno jest mi się stale skupiać na kwestiach z tym związanych. Mnóstwo jest ciekawych rzeczy, o których chętnie bym napisała, jednak tematyka bloga skutecznie blokuje mnie w poruszaniu innych tematów i trochę mnie to smuci. Są dni, kiedy zupełnie nie chce mi się pisać (to chyba taki kryzys po długotrwałym pisaniu wciąż o tym samym) i znacznie łatwiej jest mi wówczas naskrobać jakąś recenzję na bloga książkowego. Życiowo zaś... jestem nieco w kropce. Dopiero w październiku idę na studia (mam nadzieję, że mnie przyjmą...), a trójmiejskie ogłoszenia o pracę (tę najfajniejszą!) faworyzują ostatnio wyłącznie studentów, stąd też moje gorączkowe poszukiwanie pracy nie-tylko-dla-studenta. Ktoś ma coś dla mnie? ;DDD 
            Informuję również (jak reklama, to reklama!), że zaczynam znów udzielać korepetycji z historii i języka polskiego (plus wszelkiego typu referaty, wypracowania, prace maturalne, pomoc przy lekcjach itp. itd.). Wiem, że z pisaniem u uczniów jest dużo problemów, tak samo jak z lekturami, więc w razie czego jestem do dyspozycji w następujących dzielnicach Gdańska: Brzeźno, Wrzeszcz, Zaspa, Przymorze, Żabianka. W pozostałych dzielnicach i w Sopocie za ciut większą opłatą ;)))

            P.S. Uch, to ten pierwszy dzień września mnie nastroił melancholijnie... Oglądam od kilku dni Pretty Little Liars i znów chciałabym być licealistką...

            MAKE LIFE HARDER... naprawdę polecam! :D  

            Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...