piątek, 29 kwietnia 2011

137. cztery pośladki.

Cztery pośladki.

Nie, Nie chodzi mi o dwie pupy. O jedną. I to nawet nie o pupę, a o wielkie dupsko.
Widzieliście kiedyś otyłą kobietę w obcisłych spodniach i zbyt ciasnych majtkach? Od razu rzuca się w oczy. Tu i tam wystaje. Górą, bo gumka za ciasna. Dołem, bo też za ciasna, a uda za grube. I z tyłu, bo skoro wszędzie jest ciasno, to i tam nie może być inaczej. Tym właśnie sposobem, wiele, wiele kobiet osiąga mało apetyczny (eufemistycznie mówiąc) efekt podwójnego tyłka. Nie myślcie sobie, że mnie to nie dotyczyło, bo żyłam z tym jakiś czas i wiem, jak to jest kupować za ciasne majciory.

O samej bieliźnie mówiąc... tragedia, posucha, żenada, cyrk na kółkach i bieda, aż piszczy. To naprawdę najłagodniejsze określenia, których mogę użyć w przypadku opisu dostępu do ładnej bielizny w dużym rozmiarze w naszym pięknym, nadwiślańskim kraju. Bo – powiedzmy sobie szczerze – nie każdą otyłą nastolatkę stać na figi z KappAhl, gdzie można kupić majtki większe, niż 42. Robiąc wielokrotne rajdy po majtkowych sklepach jeszcze jako tłuścioszek, za każdym razem z przykrością i złością stwierdzałam, że niestety, ale albo dla grubasów ładnych majtek nie robią, albo ja nie wiedziałam, gdzie je kupić. Wiem, wiem... mówiłam, że otyłość nie jest ani ładna, ani seksowna, ani zdrowa. Utrzymuję ten pogląd, ale... jasny gwint! – było nie było, gruba kobieta to nie trzecia płeć, przybysz z kosmosu, ani podczłowiek, dlaczego więc skazana jest na noszenie brzydkich, babcinych majtek, wysokich po same pachy? No bo wyobraźcie sobie: idzie taka puszysta panna na randkę, która najpewniej skończy się w łóżku... i co? Przed facetem zaprezentuje się w zbyt ciasnych i niewidocznych pod zwałami tłuszczu figach? W gaciach żywcem wyjętych sprzed trzech stuleci? LITOŚCI!


Ja nie przeczę, że majtki w dużych rozmiarach dostać można, ale to kosztuje. Rozejrzałam się po internetowych sklepach oferujących taką bieliznę. W jednym były same duże biustonosze (ceny od 75 do 259 zł...), w drugim znalazłam pończochy, kabaretki i siateczkowe kombinezony w stylu SM (oczywiście w większym rozmiarze) i... tylko dwie pary majtek. Jedne za 50 zł, które absolutnie nie nadają się do noszenia „ot tak”, bo są zrobione z tiulu, a drugie w cenie 60 zł, które (trzymajcie mnie, bo padnę!) grają MARSZ WESELNY po naciśnięciu guzika. Na jednej ze stron znalazłam co prawda majtusie w dużym rozmiarze (aż do XXXL – obwód bioder 132 cm), ale wyglądają tak, że pożal się Boże i przypuszczam, że Wasze ścierki do podłogi wyglądają lepiej. Na więcej nie starczyło mi sił.  
  
Majtki wyszczuplające są w porządku, ale i z tym, jak się w nich wygląda, bywa różnie. Wyglądają dobrze, jeśli wyszczuplają tylko brzuch i biodra, ale gdy jesteśmy posiadaczkami naprawdę potężnych ud, problem zniknie nie do końca. Zresztą ja mam z tym problem do dziś. Ciężko jest mi dobrać odpowiednią bieliznę, bo mam szerokie biodra i pupę i choć spodnie 40-42 wkładam bez problemu, z bielizną bywa ciężko. Tu i ówdzie czasami coś „wylezie” i nie bardzo mogę sobie z tym poradzić.  Chętnie zostałabym posiadaczką bielizny modnej w połowie ubiegłego stulecia – w przypadku szerokich bioder i stosunkowo wąskiej talii sprawdzała się doskonale!



Jeśli wiecie – Drogie moje – gdzie Panie z większą pupą mogą nabyć ładną i stosunkowo niedrogą bieliznę – dajcie znać! Myślę, że wiele czytelniczek (no i ja! :P) na tym skorzysta ;)

P.S. Wieczorem wyniki konkursu!  

środa, 27 kwietnia 2011

136. zupa z ciecierzycy i kukurydziane trójkąciki.

     Jak po świętach? Najedzeni? Radośni?

     Muszę przyznać, że u nas doskonale! Trzy dni z rodziną, piękna pogoda i mnóstwo, naprawdę mnóstwo wybornego jedzenia. Stwierdzam z pełną świadomością tego, co piszę – w święta najlepiej sprawdza się tradycyjne jadło. Tak więc skosztowałam żurku, jarzynowej sałatki (która w KAŻDYM domu smakuje INACZEJ!), drobiowych (kupionych specjalnie dla nas :P) wędlin, jedliśmy jajka z różnymi sosami (chrzanowym, czosnkowym, tatarskim...), drobiową galaretkę, śledzie i mnóstwo obłędnego ciasta.

     Czas jednak wrócić do rozsądnych ilości pożywienia, dlatego też dziś chciałabym zaproponować Wam dwie pyszności. Po pierwsze – zupę z ciecierzycą i pomidorami oraz trójkąciki z kaszy kukurydzianej.
Zupa z ciecierzycy jest sycąca, zdrowa i smaczna, do czego przekonywać chyba nie muszę. Przepis zaczerpnęłam z Kwestii Smaku i w zasadzie zmodyfikowałam go tylko odrobinę.

Zupa z ciecierzycy  

Składniki (2 spore porcje):

- 2 ząbki czosnku (użyłam czterech);
- 250 g suchej ciecierzycy;
- 1 puszka pomidorów;
- oliwa z oliwek;
- pół litra bulionu;
- makaron tagiatelle (użyłam 3 gniazdek)
- natka pietruszki;
- pieprz, sól;

     Ciecierzycę moczyć przez 12 godzin (można też użyć już tej gotowej do spożycia). Odcedzić, dokładnie opłukać, ponownie zalać wodą i ugotować do miękkości. Czosnek posiekać drobniutko i podsmażyć go z rozmarynem na niewielkiej ilości oliwy z oliwek (oj tam, albo i oleju zwykłego). Dodać pomidory i resztę oliwy. Gotować około 10-15 minut, po czym dodać bulion, odcedzoną ciecierzycę i natkę pietruszki. Gotować dalej przez mniej więcej 5 minut, po czym część zupy odlać, zmiksować i ponownie  wlać do garnka – zmiksowana część nada zupie gęstości, a w samej zupie i tak pozostaną ziarna ciecierzycy. Zupę podawać gorącą, z ugotowanym uprzednio makaronem.



Trójąciki z kaszy kukurydzianej

Składniki (2 porcje):

- 175 g kaszy kukurydzianej (używam Sante – tak, pozwalam sobie właśnie na walącą po oczach reklamę, ale nie bezpodstawnie - praktycznie wszystkie produkty Sante, których miałam przyjemność kosztować dzięki uprzejmości firmy, są smaczne i niedrogie. Pakują kaszę w opakowania po 350 g – dzieliłam je już w różny sposób, ale najlepiej i tak wychodzi na pół, więc opakowanie wystarcza mi na dwa razy. Porównałam też cenę z kaszą kukurydzianą na dziale ze zdrową żywnością – o wiele niższa, więc to kolejny plus);
- 2 szklanki wody (i tak trzeba dolewać więcej);
- świeży koperek;
- sól, pieprz;
- oliwa z oliwek / olej / masło

     Wodę gotujemy w dość wysokim garnku (kasza „lubi” pryskać). Do wrzącej wsypujemy kaszę i ciągle mieszamy. Woda wchłania się dość intensywnie, musimy więc uważać na to, by kasza się nam nie przypaliła. Wody dolewamy w zależności od potrzeb, pamiętając jednak, że kasza musi wyjść nam bardzo gęsta (aż łyżka staje ;p). Gotujemy ją około 15 minut, soląc w międzyczasie, a najlepszym dowodem na to, że  jest już prawie gotowa, jest to, że po tym czasie powinna „odrywać” się nam od ścianek garnka i odrobinkę (!) przypalać u dołu.  Dosypujemy posiekany koperek, Kaszę „rozsmarowujemy” grubą warstwą na dużym talerzu, desce, bądź czymkolwiek, na czym będzie się nam dobrze ją kroić. Pozostawiamy do ostygnięcia, po czym kroimy w trójkąty (można w kwadraty, a nawet w kółka, wycinając je szklanką, ale wtedy zostaje nam sporo resztek, których nie wypada wyrzucić). Delikatnie smarujemy oliwą i podsmażamy na zwykłej, lub grillowej patelni (jeśli wolimy aromat masła, uprzednio rozpuszczamy je na patelni, dopiero później kładziemy na niej trójkąty).

     Kukurydziane trójkąty wyśmienicie smakują zarówno na ciepło, jak i na zimno. Dobrze prezentują się na talerzu w towarzystwie sałatki, lub jako dodatek do mięsa, czy nawet zwykła przekąska na imprezie. Początkowo planowałam zrobić kukurydzianą kostkę i nadziać na patyczki do szaszłyków, lub wrzucić do sałatki, ale uznałam, że trójkąty będą wyglądać ładniej.

 


     Z innej beczki natomiast... zasługuję na nagrodę w kategorii niezdary roku. Realizując postanowienie pt. rolki-codziennie-żeby-jędrnymi-pośladkami-orzechy-łupać!, udaliśmy się wczoraj po obiedzie na promenadę, żeby pojeździć. Idzie mi coraz lepiej i nie wyglądam już jak ostatnia ofiara losu, wymachująca białą flagą, więc... coś mnie podkusiło, by odjechać od Waldka, siedzącego na ławce i rozmawiającego przez telefon. No i pojechałam. Tak pojechałam, że nawet nie zdążyłam mrugnąć, a ziemia zaatakowała mnie z siłą równą trzęsieniu z Japonii. W głowie to mi aż chyba zachlupotało i zdołałam tylko pisnąć ała. Jegomość jadący na rowerze zapytał, czy  jestem cała, a ja z drżącą brodą i łezkami w kącikach oczu odpowiedziałam tylko taaaaa.... Wstałam, otrzepałam się i po karczemnej awanturze za niedopilnowanie mnie, stwierdziłam, że rolek już na nogi nie włożę (najpewniej tylko do dzisiejszego popołudnia... :P). Mimo to – dziewczyny, na rolki! 

P.S. Wyniki konkursu do piątku, przypominam! A ja pochwalę się, że wygrałam kolejną książkę w kolejnym konkursie literackim. Wystarczyło, bym wróciła do pisania i proszę, aż mi się buźka cieszy... ;)

sobota, 23 kwietnia 2011

Wielkanocne życzenia

Słońce za oknem, w wazonie pachnący bukszpan, bazie i gałązki z drzewa – takiego, które kwitnie na biało.

Z okazji rozpoczynających się Świąt Wielkanocnych, wszystkim Czytelniczkom i Czytelnikom bloga życzymy wszystkiego, co dobre. Pięknej pogody, radości z chwil spędzonych w towarzystwie najbliższych, odpoczynku od tego, co każdego dnia nie pozwala nam na chwilę wytchnienia. Życzymy także bogactwa przeżyć duchowych płynących z tych najradośniejszych Świąt w roku. 

Życzymy pysznych potraw, które (skutecznie! :D) umilają Wielkanoc i tego, by te Święta były jak najmilsze.


źródło: http://pulsarmedia.ro/data/media/993/Polish%20Easter%20Eggs.jpg 

wtorek, 19 kwietnia 2011

135. Wielkanoc na diecie.

     Wielkanoc idzie, a ja po raz setny zastanawiam się, co postawić na świątecznym stole, by korzystanie z kulinarnych dobrodziejstw nie odbiło się na moich biodrach (wszystkim innym, z którymi spędzę święta to nie zaszkodzi), skoro robi się coraz cieplej i ciała odsłaniamy więcej i więcej. 

    Tych akurat świąt nie uznaję za okazję wyłącznie do spożywania posiłków, ponieważ Wielkanoc ma dla mnie ogromne znaczenie duchowe. Nie sposób jednak nie myśleć o przyjemnościach podniebienia wiedząc, że przy świątecznym stole usiądzie trzech uwielbiających jeść (słodkości!) mężczyzn. 

     W moim rodzinnym domu zwykle nie jadło się w Wielkanoc ani żurku, ani białego barszczu. Ponieważ nie spędzam tam świąt już od dwóch lat, nawet ciężko jest mi sobie przypomnieć, co zwykle jadaliśmy. Że jajka, to logiczne, ale co więcej? Mamo, przypomnij proszę... ;) 

     Co do jajek... są jak wiadomo źródłem pełnowartościowego białka, które nasz organizm łatwo przyswaja (tak, Dukanowcy winni być wniebowzięci – to jedyne święta, kiedy nie muszą się obawiać, że zabraknie im ich ulubionego składnika... ;p). Oprócz tego to również  bogate źródło witaminy A, E, D i K oraz B2 i B12, kwasu pantotenowego i składników mineralnych: fosforu, potasu, wapnia, żelaza, magnezu. W żółtku jest luteina, która chroni oczy przed szkodliwym promieniowaniem UVA i UVB, zapobiega zwyrodnieniu plamki żółtej i poprawia widzenie*. Na polskich stołach jajka często doprawia się majonezem, ale dobrym rozwiązaniem na ograniczenie kaloryczności takiego dania, jest wymieszanie majonezu pół na pół z jogurtem naturalnym (nawet odtłuszczonym), o czym kiedyś już pisałam. W ubiegłym roku podczas świąt Waldek przygotował kilka sosów do jaj, m.in. tatarski, paprykowy i czosnkowy. Wszystkie z nich na bazie jogurtu naturalnego, dlatego polecam je jako doskonałe zamienniki majonezowej uczty. Jeśli zdążyliście zasadzić rzeżuchę (ja mam już jedną wyrośniętą, drugą w fazie wzrostu), możecie również wykorzystać ją jako składnik sosu do jajek. O... i szczypiorek będzie doskonały, więc proszę go sobie nie odmawiać.  A chrzanu tym bardziej.

     W kwestii zup: ani barszczu białego, ani żurku – jak wspomniałam – nie jadałam do tej pory podczas świąt, a poza nimi prawie wcale, więc ciężko jest mi powiedzieć, co  w nich zmodyfikować, by obniżyć ich kaloryczność. Jakieś sugestie? Chętnie przyjmę wszystko, a i inni czytelnicy będą pewnie za to wdzięczni ;)

     Bigos / ryba po grecku – może dziwić Was to zestawienie, ale naprawdę jem te rzeczy w Wielkanoc. Są uniwersalne i pasują na każdą okazję. Zresztą już w Panu Tadeuszu Adam Mickiewicz pisał... 

(...) Jest bigos, bo się z jarzyn dobrych sztucznie składa.

Bierze się doń siekana, kwaszona kapusta,

Która, wedle przysłowia, sama idzie w usta;

Zamknięta w kotle, łonem wilgotnym okrywa

Wyszukanego cząstki najlepsze mięsiwa;

I praży się, aż ogień wszystkie z niej wyciśnie

Soki żywne, aż z brzegów naczynia war pryśnie

I powietrze dokoła zionie aromatem (...).

O obu z nich pisałam już przy okazji Bożego Narodzenia, więc nie będę powtarzać, odeślę po prostu TUTAJ

     Śledzie... moje ukochane. Zarówno Real, jak i E.Leclerc (nota bene moje dwa ulubione – obok Biedronki – sklepy) mają aktualnie w promocji matiasy w bardzo atrakcyjnej cenie. Zamierzam kupić kilogram i połowę z nich zrobić w oleju, połowę w śmietanie – z ogórkiem kiszonym, cebulą i jabłkiem. Właściwie to nawet nie ja będę je robić, tylko Waldek, bo jest w tym mistrzem, ALE gotowa jestem rozważyć mniej kaloryczne przepisy, ku uciesze mojej talii. Śledzie polecam. Znalazłam o nich wiele przydatnych informacji, więc pozwolę sobie podzielić się nimi z Wami: 

Największą zaletą śledzi jest zawartość tłuszczu, w 100g jest aż 16g. Aż 70% stanowią kwasy tłuszczowe jedno- i wielonasycone. Szczególnie cenne są kwasy omega -3, które rozszerają naczynia krwionośne, redukują zlepianie krwinek , tworzenie się zakrzepów, regulują ciśnienie tętnicze, obniżają poziom cholesterolu oraz zwiększają odporność. Śledzie są również bogatym źródłem takich witamin jak: A, D, E - ma działanie przeciwmiażdżycowe, B6, B12. Dostarczają także minerały: żelazo, cynk, miedź, fosfor i jod. Pieczone na ruszcie, bądź też duszone są lekko strawne i mogą być wartościowym daniem dla dzieci, młodzieży i osób starszych. Chociaż śledzie są rybami tłustymi, nie dostarczają zbyt wiele kalorii - 100g śledzia to 160 kcal. Zawarty w śledziach potas, ułatwia usuwanie nadmiaru wody z organizmu, a zawarty kwas omega-3 przyśpiesza przemianę materii i spalanie tłuszczu. Jedzenie śledzi poprawia nastrój, zwiększa się poziom serotoniny, działają przeciw-depresyjnie, wzmacniają pamięć i koncentrację. Do najzdrowszych należą śledzie świeże i mrożone, są jednak trudniej dostępne. Śledzie solone zawierają więcej witamin A, E i z grupy B oraz więcej minerałów, są bardziej tłuste, ale mają też dużo sodu, który zatrzymuje wodę w organizmie. Dlatego też przed przyrządzeniem należy je wymoczyć w wodzie lub mleku przynajmniej kilka godzin.**

     Szynka. Nigdy  nie zrozumiem wielkanocnej szynkomanii. Te wszystkie polędwice, schaby (naprawdę, mistrzostwem świata jest schab po żydowsku – ktoś zgadnie o co mi chodzi?) i inne wieprzoźródłowe mięcha, które z takim smakiem lądują w naszych ustach. O wieprzowinie pisałam już miliard razy: nie w mojej lodówce. Kupię tylko drobiowe, bo i chudsze, i smaczniejsze (a przynajmniej tak sugerują nasze kubki smakowe) i zgodne z naszymi religijnymi przekonaniami. Warto zamienić wieprzowe szynki na drobiowe właśnie ze względu na ich kaloryczność. Będzie się to bardziej opłacać, zwłaszcza, jeśli na naszej liście  potraw, bez których nie możemy obejść się w święta, znajdują się...

Mazurek, babka, sękacz, sernik, makowiec. Wybaczcie, moi Mili, ale nie będę namawiać do odmówienia ich sobie - wiecie, że kocham słodycze, wiem też, że Wy je kochacie. Aby wyrzuty sumienia nie przewyższyły przyjemności  płynącej z konsumowania słodkich wypieków, proponuję na przykład przygotowanie sernika na zimno z odtłuszczonym serkiem homogenizowanym, owocami i galaretką. Nie boli aż tak, choć wiadomo, co na zimno, to nie pieczone i ja na pewno nie zamierzam udawać, że wybrałabym sernik z lodówki zamiast pieczonego, z brzoskwiniami, bezą i kruszonką. No nie ma opcji. Za makowiec dałabym się pokroić, a prawdziwego mazurka chyba jeszcze nie jadłam. Jednak wracając do kwestii nie-odmawiania-sobie-świątecznego-ciasta... mamy Wielkanoc. WIOSNĘ. Jest prawie końcówka kwietnia, a temperatura i ilość słońca w święta (wysoka i dużo!) z pewnością nie będą mogły być wytłumaczeniem dla niechęci do spacerów (pomijam fotodermatozę i obżarstwo powodujące niemożność poruszania się). Każdy spacer to ileś spalonych kalorii. Zjesz kawałek ciasta? Idź na spacer! Z tego właśnie względu o wypiekach w święta nie zapomnę, a nawet gdybym chciała, moi mężczyźni na pewno by się o nie upomnieli. Jeśli będzie trzeba, wskoczę na rolki i o dodatkowych kaloriach będę mogła zapomnieć. Namawiam do spacerowania oraz innych form aktywności fizycznej. Gdziekolwiek, byle jak najdłużej. Choć odrobinę pozwoli Wam to nie mieć wrażenia, że w święta nie robiliście nic, prócz jedzenia. 

     Aby było wiosennie do końca, zapraszam do przeczytania mojej prozy, która wczoraj zdobyła drugie miejsce w konkursie literackim pt. Magia w odcieniach zieleni. Udało mi się wygrać książkę, z czego jestem niezwykle rada, ponieważ wyznaję zasadę, że książek i butów nigdy za wiele. W TYM MIEJSCU  znajdziecie mój tekst.    

   
*   http://www.poradnikzdrowie.pl/zywienie/co-jesz/klotnia-o-jajko_36506.html


piątek, 15 kwietnia 2011

134. KONKURS z nagrodami - www.dietastrukturalna.pl

Wielkanoc galopuje. Ponieważ absolutnie nie próżnuję, dziś przedstawię Wam tego efekty.
Niniejszym ogłaszam konkurs. A właściwie dwa odrębne konkursy. Można wziąć udział w jednym, ale można i we wszystkich – wybór należy do Was.

Ponieważ kilka osób pytało mnie, co sądzę o diecie strukturalnej, moją wiedzę w tym temacie postanowiłam poszerzyć tak bardzo, jak się da. Wobec tego sięgnęłam do samego źródła.

Fundatorem nagród jest portal internetowy www.dietastrukturalna.pl, na którym znajdziecie wskazówki pomagające Wam w realizacji konkursowych zadań.

Konkurs nr 1

Zasady są proste. Wystarczy wejść na stronę www.dietastrukturalna.pl, rozejrzeć się na niej, poczytać, poobserwować i w jak najbardziej oryginalny sposób opisać swoje wrażenia (w komentarzach pod niniejszym tematem – komentarz winien zaczynać się słowem „OPINIA”, na końcu natomiast proszę o wpisanie własnego nicku, chyba, że jesteście zarejestrowanymi użytkownikami gmail). W ocenie będzie brana pod uwagę głównie oryginalność i konstruktywność wypowiedzi.

Nagrodą w tym konkursie jest książka dr Marka Bardadyna, twórcy diety strukturalnej – „Nałóg Jedzenia” (,,Nałóg jedzenia’’ to pierwsze profesjonalne i kompleksowe opracowanie na temat najbardziej rozpowszechnionego obecnie nałogu, jakim jest uzależnienie od jedzenia.)



Konkurs nr 2

Konkurs polega na skomponowaniu dania złożonego z minimum PIĘCIU składników zawartych na liście produktów strukturalnych, którą znajdziecie na stronie (komentarz winien zaczynać się słowem „DANIE STRUKTURALNE”, kwestia nicku taka sama, jak w poprzednim konkursie).  Tu również bierzemy pod uwagę oryginalność.

Tutaj nagrody są dwie, ponieważ wybierzemy dwa zwycięskie przepisy.

Nagrodami są książki „Kody młodości” („Kody młodości” to książka o tym, jak się odżywiać, jak ćwiczyć i w ogóle jak żyć, by zachować zdrowie i młodzieńczy wygląd, a nawet cofnąć swój zegar biologiczny) oraz „Odchudzająca książka kucharska” („Odchudzająca książka kucharska” to nie tylko profesjonalny i nowoczesny poradnik kulinarny, ale przede wszystkim przewodnik dla wszystkich, którym nie udało się dotychczas spełnić marzenia o odzyskaniu idealnej sylwetki i pełnego zdrowia) autorstwa dr. Marka Bardadyna. Zwycięzca sam wybierze sobie książkę, natomiast zdobywca drugiego miejsca otrzyma tę, która pozostanie.






Konkurs trwa od dziś, do północy 22 kwietnia, tj. do Wielkiego Piątku.

Zwycięzców wyłonimy w ciągu 7 dni, wtedy również udzielimy szczegółowych informacji dotyczących wysyłki nagród. 

Życzymy powodzenia! ;)

czwartek, 14 kwietnia 2011

133. Uważam Rze Dukan...

     Dopiero wczoraj skończyłam czytać ubiegłotygodniowy numer Uważam Rze. Zamieszczono tam całkiem ciekawy artykuł Dietetycy kontra dukaniści autorstwa Izabeli Filc Redlińskiej. Ponieważ wiem, że nie każdy lubi kupować tygodniki w dużej mierze traktujące o polityce, pozwolę sobie przytoczyć Wam niektóre fragmenty artykułu. 

     „Kate Middleton może znajdować się w niebezpieczeństwie – artykuły o podobnej wmowie pojawiły się pod koniec marca w brytyjskiej prasie. Chodzi o to, że wybranka księcia Williama, przyszła księżna, ponoć stosuje popularną dietę Dukana (...) Oliwy do ognia dodali dietetycy, którzy publicznie przypuścili atak na stosowany przez nią program odchudzający.
     - Jego przestrzeganie może być niebezpieczne – ostrzegła Tanya Zuckerbrot, dietetyczka z dyplomem Uniwersytetu Nowojorskiego, ekspertka często goszcząca w mediach. Jak dodała, ten sposób odżywiania się okryty jest złą sławą  wśród specjalistów.
     Dowód? Brytyjskie Towarzystwo Dietetyczne umieściło dietę Dukana na liście pięciu najgorszych jadłospisów 2011 roku. Podobnego zdania jest francuska agencja ANSES zajmująca się między innymi bezpieczeństwem żywności. Oceniła ona „menu” opracowane przez rodzimego lekarza jako źle zbilansowane i ryzykowne. Program żywieniowy oparty na produktach bogatych w białko (mięso, ryby, jaja), a ubogi w węglowodany (produkty mączne, makarony, ziemniaki) – a taki właśnie jest pomysł Dukana – nie służy wątrobie i nerkom oraz może sprzyjać rozwojowi raka jelita. 
     Specjaliści sobie, a dukaniści – jak nazywani są zwolennicy diety opracowanej przez 69-letniego dr. Pierre’a Dukana – sobie. Tylko we Francji sprzedało się 3,5 mln egzemplarzy jego pierwszej książki (została ona później przetłumaczona na 14 języków) (...).
     Któż jednak nie da się skusić obietnicom, jakie stoją za tą metodą odchudzania. Człowiek nie chodzi głodny, nie musi liczyć kalorii, nie wymaga się od niego większego wysiłku fizycznego (zaledwie 20 minut spaceru dziennie i unikanie jeżdżenia windą). W zamian za to szybko spada mu waga, a tę właściwą może utrzymać bardzo długo. Żyć nie umierać! (...)
     - To kolejny plan żywieniowy stworzony przez człowieka obdarzonego charyzmą, który składa wiele obietnic i ma swoich wyznawców, ale nie opiera się on na żadnych danych naukowych – komentuje Frank Sacks, profesor Departamentu Żywienia na Uniwersytecie  Harvarda. A jeśli już jakiekolwiek się pojawiają, to działają raczej na jego niekorzyść.
     Tak jak badania naukowców ze szkockiego Uniwersyytetu w Aberdeen, o których napisał „American Journal of Clinical Nutrition”. – Ustaliliśmy, że dlugoterminowe przestrzeganie tzw. diety protal, bogatej w białko, a ubogiej w węglowodany, może wiązać się z ryzykiem raka jelita – wyjaśnia dr Harry J. Flint. Naukowcy pracujący pod jego kierunkiem zauważyli, że u stosujących ją osób dochodzi do podwyższenia związków nitrozowych i innych metabolitów, których obecność wiąże się z rozwojem nowotworu. Jednocześnie następuje obniżenie stężenia pochodnych błonnika, które chronią przed tą chorobą. Co prawda badanie zostało przeprowadzone na małej grupie osób (17 mężczyzn), ale mimo to uczeni zalecają ostrożność w stosowaniu diety protal.”

     Poniżej tego artykułu zamieszczono również wywiad z panią Ewą Stachowską, kierownikiem Zakładu Biochemii i Żywienia Człowieka PUM w Szczecinie. Na pytanie, jaka może być cena stosowania diety, odpowiada ona: „Rozwój niewydolności wątroby i nerek. Stosowanie tej diety nadmiernie obciąża pracę tych narządów. Jest to skutkiem tego, że przestrzegając zasad żywieniowych Dukana, dostarczamy naszemu organizmowi nadmiernej ilości białka. Przyjmuje się, że zdrowy, dorosły człowiek powinien zjadać dziennie ok. 1 g protein na 1 kg masy ciała. W przypadku diety Dukana norma ta jest kilkakrotnie przekraczana. Z jednej strony wymusza to  na organizmie chudnięcie. Z druugiej, ciężar przerabiania nadmiaru białka spada na wątrobę, a na nerki wydalanie produktów jego rozpadu”.

     Ocenę i zastanowienie się nad informacjami zawartymi w artykule pozostawiam Wam. 

     Natomiast z innej beczki – odkryłam wyśmienitą zupę z ciecierzycy! Wkrótce przepis na nią ujrzy światło dzienne na blogu, ponieważ przepis na zupę jest tym, który zajął ostatnie miejsce w głosowaniu sprzed kilku tygodni. Zrobiłam również śledzie (<3 !!). Jedne w oleju (z majerankiem), drugie w śmietanie (z cebulą, kiszonym ogórkiem, białym i zielonym pieprzem oraz estragonem). Ponieważ zbliża się Wielkanoc, kupiłam je po okazyjnej, śmiesznie niskiej cenie. U mnie już wiosna, a jak u Was? ;)))


poniedziałek, 11 kwietnia 2011

132. list od Zosi (zaburzenia odżywiania).

     Dziś pragnę przedstawić Wam list od dziewczyny, która boryka się z problemem zaburzeń odżywiania. Namówiona przeze mnie (choć miała wątpliwości), zgodziła się na opublikowanie go na blogu.
     Jest to list, który wzbudził we mnie duży smutek, ale i jednocześnie nadzieję oraz pewność, że Zosia (imię zmienione, by zachować anonimowość autorki) sobie poradzi i że problemy z jedzeniem będą dla niej tylko wspomieniem. Trzymam kciuki! :)


Witam ;’D,

Miło czytać o tym, że ktoś chce Cię -wysłuchać-( poczytać o tym, co siedzi w  głowie). Z góry dziękuję.

Nie wiem od czego zacząć, parę spraw nakłada się na siebie, są ciągiem innych problemów. Może wypunktuje na początku główne, jak wydaje mi się, problemy, zatem:





Zawsze byłam przewrażliwioną osobą, chciałam cały czas być dobra, wręcz perfekcyjna. W podstawówce wzorowa uczennica, koleżanka, córka. Nie lubiłam zawodzić ludzi, szczególnie rodziców. W gimnazjum zaczęłam się zmieniać, jak to bywa w takim wieku. Nie odpowiadało mi to, nie chciałam się buntować aczkolwiek rodzice mieli ze mną niewielkie problemy. Pokazywałam swoje Różki. Wtedy też poznałam koleżankę z którą rozpoczęłam eksperymenty z dietami. Ważyłam około 60 kg, pragnęłam uzyskać wagę 57 kg( niewielka różnica patrząc z perspektywy czasu).

Koleżanka pokazała mi jaką ilość jedzenia ( ogromną) można zjeść za ‘jednym posiedzeniem’. Na początku byłam lekko zdegustowana. Z nią zaczęłam urządzać sobie uczty, nie zwracałam uwagi na to co jem. Jednocześnie mówiłyśmy, że się odchudzamy. Nastąpiła faza wymiotowania- używałyśmy do tego szczoteczki do zębów, potem palca. Dieta, podczas której w dwa tygodnie schudłyśmy 7 kg pobudziła na dobre moją nieodpartą chęć ciągłego pozbywania się kilogramów. Mama zauważyła, że dostaje  bzika na tym punkcie, miała nadzieję, że z tego wyrosnę. […]

W formie motywacji zaczęłam czytać różnego rodzaju blogi o odchudzaniu, fora anorektyczek, patrzyłam na zdjęcia wychudzonych dziewczyn- szukałam inspiracji. W okresie licealnym, nieświadoma konsekwencji ograniczania jedzenia, czyniłam to jak najczęściej. Nie mieszkałam z rodzicami, więc teoretycznie sama mogłam decydować jaki zaserwuję sobie posiłek. Rozsądek czasami dawał za wygraną. Lubiłam mieć bardzo płaski brzuch i słyszeć tekst typu ‘masz cudowną talie’. Jednak  ciągle szukałam w sobie niedoskonałości. Irytowało mnie jeśli coś nie szło po mojej myśli, stresowałam się , że mogę zawalić szkołę, nie odrobić jakieś pracy domowej, bądź nie zaliczyć dobrze sprawdzianu. Czytanie blogów o perfekcyjności zaczęło źle wpływać na mój sposób myślenia, na emocje. Coraz więcej od siebie wymagałam, przez co nie zawsze wszystko mi dobrze wychodziło. Obwiniałam się, uważałam za beznadziejną osobę, która nie jest w stanie zadbać o swoją przyszłość.

Wybierałam się na samotne spacery, podczas których zaopatrywałam się w batony. Poczułam, że one jakoś mi pomagają, potem przeszłam na duże ilości węglowodanów. Napady jedzenia kończyły się przez jakiś czas w ubikacji, nad kibelkiem. Wiedziałam, że to złe ale nie mogłam żyć z myślą, że zjadłam tyle kcal i one przebywają w moim organizmie  (myśl o tyciu). Ciągle mówiłam o tym, że jestem na diecie( w praktyce bywało różnie), liczyłam kcal ( teraz mogę oszacować kcal każdego posiłku). Znajomi zauważyli jakiego mam bzika, koleżanki zaczęły się martwić a ja dołować, że mimo wszelkich starań nie tracę na wadze. ( ograniczanie kcal potem napady gwarantowały efekt jojo.)

Przyszedł czas matury oraz egzaminów na architekturę. Z góry założyłam, że nic mi się nie uda. Niezmiernie stresowałam się jakimkolwiek egzaminem, łapał mnie chwilowy paraliż. Tydzień przed maturą zamiast powtarzać na spokojnie materiał bądź odpoczywać, płakał i pisałam w głowie czarny scenariusz. Nie wierząc w siebie nie chodziłam regularnie na zajęcia  rysunku, olewałam jakiekolwiek przygotowania z aksonometrii. Bo założyłam, że się nie nadaję, ze jestem za słaba. Napady jedzenia trwały nadal, przytyłam do wagi 68 kg, czułam się jak spasiona świnia, ale nie byłam w stanie ogarnąć swojego myślenia. Nie wierzyłam w nic, żeby cokolwiek udało mi się w życiu, aby zrealizować zamierzone plany.

Dałam sobie spokój z wymiotowaniem, bo zauważyłam, że moje (kiedyś) zdrowe, piękne zęby zaczęły się psuć. Muszę chodzić teraz do dentysty na leczenie. Nie tylko zęby, również żołądek. Mimo wiedzy o swoim stanie zdrowia nie umiałam nie najadać się do bólu, do uczucia nienawiści do siebie, niszczenia.  Miałam wiele planów na zrzucenie kg do ustalonej diety, zakładałam w jaki sposób będę się odżywiać; plany, plany, plany..nigdy niezrealizowane były powodem do bardzo złego samopoczucia.

Stan psychiki zwalałam na sytuację w domu, Tata czasami lubił pokrzyczeć. Tłumaczyłam sobie, ze to on spaczył mój stan emocjonalny, że przez niego wpadłam w błędne koło. Miałam w głowie myśli, iż idąc na studia uwolnię się od przykrej atmosfery i w akademiku dojdę do upragnionej wagi. Jednak to nie to. Nie daje rady. Popadam w paranoje, stres zajadam mechanicznie, wydaje pieniądze, które na wikcie studenckim, jak wiadomo, są ograniczone, na słodycze, tony słodyczy. Jem gdy nie ma współlokatorki w pokoju, najadam się podczas spaceru, tak by nikt mnie nie widział.

W formie mobilizacji do zrzucenia  kg założyłam się z kolegą, że do 23 maja pozbędę się 10 z nich. Został miesiąc, a liczba kg nie uległa zmianie. Schudłam w ciągu tygodnia 3 kg, cieszyłam się, że zostało tylko 7, ale nie na długo. Stres z uczelnią, dołowanie się, panikowanie ( teraz nie wiem już czym) spowodował powrót do starej wagi. Jest 68 kg przy wzroście 166cm.

Dziś np. zjadłam przez cały dzień ( wstyd mi pisać, ale chciałabym pokazać ile mogę zjeść, żebyś miała ogólne pojęcie): kromka chleba z makrela w galarecie, jabłko, 4 łyżki płatków owsianych z mlekiem ( to było teoretycznie śniadanie), potem zupka chińska, trochę warzyw (obiad), zaczęłam stresować się stertą zadań do zrobienia, panikować, ze nie zdążę zrobić wszystkiego na czas. Potem 200g ciastek, płatki, mleko, jablka3, słonecznik-2 garście, budyń, 2 bułki z 8 plasterkami sera, rzodkiewka, płatki z mlekiem, jabłko. Uczucie, które mi towarzyszyło? Czułam się bezradna, nie potrafiłam przestać jeść.. Bezsilność, strach przed przytyciem oraz niechęć do spotkań towarzyskich..to co czuje po wielkim jedzeniu.

Może wmówiłam sobie, że mam problemy ze sobą, przez czytanie różnych stron o kompulsywnym jedzenie ( zaczęło mnie interesować co na to wszystko mówi nauka, medycyna, czy moje postępowanie jest normalne), a może naprawdę coś ze mną nie tak. Bardzo chciałabym zacząć  żyć bez myśli ‘jestem beznadziejna, gruba etc’. Moi znajomi twierdzą, ze jestem świetną przyjaciółka, zawsze umiem pomoc i wiedzą, że mogą mi zaufać-  sprawiam takie wrażenie.. Taak, tylko, że sama sobie pomoc nie jestem  w stanie. Każdy twierdzi, ze wspaniale radzę sobie w życiu, ogarniam rzeczywistość, jestem pewna siebie… Ale mało kto wie co naprawdę mam w głowie i co myślę na swój temat.

Twój blog będzie moją inspiracją, do tego, że każdemu może się udać cokolwiek sobie założy i będzie do tego dążył. Tylko jak mam rozładowywać stres, nie przejmować się zbędnymi sytuacjami..To jest dla mnie zagadką. A Może zwyczajnie w świecie rozczulam się nad sobą?

Myślę, że mogłabym dużo więcej napisać, ale nie chcę zamęczać. To co napisałam  jest chyba najważniejsze […]

   

piątek, 8 kwietnia 2011

131.wiosenne spalacze kalorii.

     Zaświeciło słońce. I to – do licha – tak intensywnie, że po kilku miesiącach bycia zmarzliną, nareszcie zdjęłam z siebie grubą kurtkę i na dwie ważne rozmowy pobiegłam wczoraj w kamizelce z futerka (i bluzce na ramiączkach oraz dwóch bluzkach z długim rękawem...). Pomijam już wiatr, który miał przebiegły plan zburzenia mojej misternie przygotowanej fryzury. Uroki Pomorza.

     Zaświeciło słońce. I właśnie zważywszy na trwającą już od kilku dni wiosnę, postanowiłam sobie  rano, że dziś zajmę się kwestią wysiłku fizycznego, który po zimie przyda się wielu z nas.

     Ponieważ zima absolutnie nie sprzyja mojej aktywności fizycznej (jest mi za zimno nawet, by ruszyć tyłek i się rozgrzać), z zimowego snu obudziłam się dopiero teraz. Patrząc w lustrze na moje wołające o pomstę do nieba uda i pośladki, powzięłam zamiar zostania zapaloną miłośniczką rolek. Rolki mam, terenów do jazdy pod dostatniem (cała długaśna nadmorska promenada od Brzeźna, aż do Sopotu). Jedynymi rzeczami, których mi brakuje, są wolny czas i umiejętność jazdy. No tak, bo nie wspomniałam, że na rolkach jeździć nie umiem. Nie chcąc jednak wyjść na całkowitą niedorajdę, od kilku dni intensywnie trenuję jazdę po całym mieszkaniu (taa... na pewno wiele mi da). Prawdziwy sprawdzian czeka mnie jednak w weekend, gdyż wszem i wobec ogłosiłam już, że idziemy na rolki. Tzn. Waldek, ja i pies. Dlaczego pies, o tym trochę niżej.

Jazda na rolkach to chybba wymarzony sposób na przyjemne i w miarę szybkie wymodelowanie sylwetki. Nie dość, że nasze stawy są mniej obciążone, niż np. podczas biegania, to nie męczymy się tak szybko. Mądrzy ludzie w tym miejscu napisali, że: W godzinę spalisz 800 kalorii, czyli tyle, ile podczas dwóch godzin intensywnego aerobiku. Rolki to sport wytrzymałościowy, który zmusza płuca i serce do intensywnej pracy. W ten sposób poprawia się kondycja i dotlenienie organizmu. Kiedy mięśnie dostają więcej tlenu, usprawnia się przemiana materii. Po 6 tygodniach treningu jej tempo może skoczyć aż o 40 procent. Jest to zasługą mitochondriów, czyli niewielkich „centrów energetycznych“, znajdujących się w każdej komórce mięśniowej. Uprawiając sporty wytrzymałościowe, zwiększasz ich liczbę i możesz spalić więcej tłuszczu. Podczas biegania angażujesz głównie nogi, a w czasie wycieczki na rolkach pracują prawie wszystkie mięśnie. Dlatego systematyczna jazda pomoże Ci ujędrnić te strefy Twojego ciała, na których najbardziej lubią gromadzić się niechciane wałeczki.

Podczas gdy Ty ścigasz się z koleżanką, intensywnie pracują mięśnie ud i pośladków. Kiedy starasz się utrzymać równowagę, pracujesz na jędrny i płaski brzuch. Wtedy oprócz nóg i rąk angażujesz głębokie mięśnie pleców i brzucha, które sprawiają, że trzymasz się prosto. Dzięki rolkom będziesz mogła pochwalić się nie tylko piękną figurą, ale również cerą. Trening na świeżym powietrzu dotlenia organizm i sprawia, że krew szybciej krąży, dostarczając skórze substancje odżywcze. Oprócz spalania zbędnych kalorii jazda na rolkach to okazja do spotkania ze znajomymi czy rodzinnego weekendu w mieście. W większych aglomeracjach znajdziesz wydzielone miejsca do jeżdżenia (ramka na 59 str.), gdzie będziesz mogła się rozpędzić bez ryzyka kolizji z przechodniami. Aby zobaczyć efekty odchudzające, zafunduj sobie dwie 45-minutowe przejażdżki w tygodniu.

Nie muszę chyba dodawać, że po przeczytaniu tego artykułu, zapragnęłam na rolki wyjść JUŻ, TERAZ, W TYM MOMENCIE.

Kusi mnie również nordic walking. Uwielbiam spacerować! A podczas gdy zwykły spacer (nawet szybki) pozwala spalić ok. 250-300 kcal na godzinę, spacer z kijkami to nawet 400 kalorii mniej. Co więcej, podobno angażujemy doń 90% całego układu mięśniowego. Brzmi imponująco, co? Mam wrażenie, że kijki będą jednym z koniecznych zakupów tej wiosny, ponieważ chodzenie z nimi ma jeszcze jedną zaletę – prostowanie sylwetki. Waldek za nic w świecie nie potrafi zmusić mnie do prostowania się. Lata spędzone przed komputerem w zgarbionej pozycji sprawiają, że zupełnie zapominam o prostych plecach i tylko prostuj się, garbacielcu potrafi od czasu do czasu przywołać mnie do porządku (o, wyprostowałam się dopiero teraz). 

A Wy? Macie jakieś plany na wiosenny wysiłek fizyczny?

P.S. Dlaczego pies na rolkach? Ano właśnie dlatego... ;)


poniedziałek, 4 kwietnia 2011

130. zmodyfikowane tabbouleh / spaghetti z czosnkiem i papryką.

Lubię makaron. Albo inaczej - kocham makaron! Gdy mieszkałam z rodzicami, rzadko jadłam go w innej postaci, niż jako dodatek do zupy, a jest wspaniałym i mało wymagającym produktem, że aż żal go unikać.
Mimo kaloryczności, której wszyscy się obawiają, porcja makaronu na obiad to nic strasznego. A porcja makaronu z podkreślającymi smak dodatkami... delicje!

Moim ulubionym ostatnio przepisem jest najprostszy na świecie makaron spaghetti z oliwą, czosnkiem i papryką (lub papryczką chilli). Wykonanie zajmuje w zasadzie tyle, ile gotowanie makaronu, a smak zniewala.

Składniki:

- makaron spaghetti (na 2 porcje użyam 250 g, tj. pół paczki);
- 3-4 ząbki czosnku;
- pół lub jedna czerwona papryka / w przepisie Ewy Wachowicz jest to papryczka chilli;
-oliwa z oliwek;
- sól, pieprz, tymianek, bazylia.

Makaron gotujemy w dużej ilości dobrze osolonej wody. Obrany i pokrojony na małe kawałeczki czosnek podsmażamy na oliwie razem z papryką (również pokrojoną w kosteczkę), dodajemy przyprawy. Musimy uważać, by czosnek się nie przypalił, bo potrawa nabierze gorzkiego smaku. Makaron ugotowany al dente i mieszamy z zawartością patelni. I to właściwie wszystko =)


Więc ten oto przepis na początek.

Drugim będzie mój uproszczony i zmodyfikowany lekko przepis na:

TABBOULEH

- ok. 200 g kaszy bulgur lub kuskus; (bulgur pasował mi tu o wiele bardziej)
- 2 duże pomidory (dodałam również 3 suszone);
- 1 cebula;
- natka pietruszki (wg uznania);
- 1-2 łyżki świeżej mięty (poszłam na absolutną łatwiznę i dałam wyraz mojej bezbrzeżnej głupocie – wsypałam suszoną, taką z torebki do parzenia);
- 2 łyżki oliwy z oliwek/oleju;
- 2 łyżki soku z cytryny;
- sól, pieprz.

Kaszę bulgur/kuskus zalewamy wrzątkiem i przykrywamy, by napęczniała. W tym czasie kromy w kostkę pomidory i cebulę. Mieszamy oliwę, sok z cytryny, natkę, miętę oraz pozostałe przyprawy. Gdy bulgur/kuskus napęcznieje, mieszamy go z pozostałymi składnikami. Tabbouleh można podać z rybą, lub innym mięsem, albo po prostu jako samodzielne danie na kolację.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...