wtorek, 28 czerwca 2011

152. sałatka z rukoli, cukinii i sera (typu :P) feta.

     Proste przepisy są naprawdę fajne. Potrawy przyrządza się szybko, a przy niewielkiej ilości składników można dokładnie poczuć smak każdego z nich. Taka właśnie jest sałatka, którą prezentuję poniżej. Powstała na freestyle’u, pewnego zabieganego dnia. Dzięki swoim barwom była zdecydowanie bardzo uspokajająca, a dzięki charakterystycznym składnikom, bardzo smaczna.

Sałatka z rukoli, grillowanej cukinii i sera (typu :P) feta (chyba, że ktoś dysponuje prawdziwą fetą)

Składniki:

- 2 duże garści (garście?) rukoli;
- duża cukinia;
- ¼ kostki sera(typu :P) feta (niech będzie np. żółta Fellada, jest dość smaczna)

     Rukolę myjemy, suszymy i wrzucamy do miski. Cukinię kroimy w dość grube plastry (lub półplastry) i grillujemy na patelni z odrobiną soli i pieprzu. Dodajemy do rukoli, a całość posypujemy pokruszonym serem. Mieszamy. 

     Sałatka dobrze smakuje z lekko maślanymi grzankami lub chrupkim pieczywem (wersja bardziej dietetyczna), ale świetnie pasuje również do kurczaka, czy każdego innego mięsa. 



czwartek, 23 czerwca 2011

151. Uwaga! Koleżanki Cię za to znienawidzą.

     Z nieba spadł mi dzisiaj ten temat na Onecie (tytuł co najmniej przejaskrawiony), choć planowałam poruszyć kwestię dietetycznego grillowania. Cóż, temat jak najbardziej prawdziwy, więc... 

Zastanów się dobrze, zanim postanowisz pochwalić się sukcesem w odchudzaniu. Okazuje się, że ludzie wciąż są bardziej przywiązani do powiedzenia "nic tak nie cieszy, jak cudze nieszczęście" niż do "miłości bliźniego"...

     Opinia wdm1: Najlepszym dowodem na to jest część komentarzy z okresu powstania naszego bloga. Wielu ludzi w to nie wierzyło, wielu ludzi bawiło się we wróżki i mówiło, żeby limonka się nie cieszyła za szybko, bo na pewno za chwilę przytyje. Ludzie najczęściej traktują taki sukces w odchudzaniu jak prezent, a jest to tak naprawdę efekt dużego  wysiłku i ciągłego kontrolowania się, a także zgłębiania różnego rodzaju wiedzy.

     Opinia limonki: Cóż, nie da się ukryć, że otyły zwykle (zaznaczam zwykle, a nie ZAWSZE!) nie stanowi zagrożenia dla atrakcyjnych ludzi. Jak wspomniałam ostatnio, raczej każda dziewczyna wydaje się być atrakcyjna przy swojej grubej koleżance, nawet jeśli jej uroda bywa kwestią dyskusyjną (co "genialni" internauci zechcieli udowodnić całemu światu na obrazkach poniżej...). Pamiętam, że gdy chłopcy w mojej klasie w gimnazjum robili ranking dziewczyn z klasy, znajdowałam się zawsze na ostatnim miejscu – wyprzedzała mnie nawet dziewczyna, której w żadnym razie, nigdy, przenigdy nie mogłabym nazwać ładną, ani nawet przeciętną. 

A na skuteczne odchudzanie są wyczulone szczególnie kobiety. Sugestia naukowców jest taka, że kobiety patrzą z góry na inne panie, którym udało się schudnąć. Prawdopodobnie dostrzegają w nich potencjalną konkurencję. Nieco inną postawę prezentują mężczyźni. Panowie są zdecydowanie bardziej zainteresowani kobietami, którym udało się schudnąć. Jak twierdzą naukowcy, może to wynikać z przeświadczenia, że mają u takiej kobiety większe szanse.

     Opinia wdm1: Zawsze łatwiej zauważyć coś, co się zmieniło na naszych oczach, a nie coś, co stale wygląda tak samo. Z drugiej jednak strony, kobiety które doznały odczucia bycia mniej atrakcyjną, stają po przemianie chyba ciut bardziej wrażliwe i potrafią patrzeć na rzeczy i problemy z wielu perspektyw.  Przedtem patrzyły z perspektywy grubaski, a teraz atrakcyjnej kobiety.

     Opinia limonki: Pamiętacie, co napisałam o jednej z moich koleżanek? Gdy wyglądałam już normalnie, dziwnym głosem powiedziała: nie chudnij już, bo będziesz szczuplejsza ode mnie.  W pierwszej chwili chciałam wystrzelić ją na orbitę okołoziemską, by nie musieć patrzeć na jej malutkie, wredne oczka, ale po jakimś czasie uświadomiłam sobie: mój Boże, przecież ona sama ostatnio cholernie przytyła! Wcześniej była drobniutką dziewczyną, ale w krótkim czasie po zamieszkaniu z chłopakiem, przybyło jej sporo kilogramów. Pamiętam też, jak sama czułam się trochę bezpieczniej, gdy w autobusie, czy tramwaju jechałam z kimś, kto był jeszcze grubszy ode mnie (rzadko się zdarzało trafić na kogoś takiego...). Ale też jeszcze w podstawówce znałam dziewczynę, która z ogromnej otyłości niezwykle zeszczuplała i wyglądała naprawdę ładnie. Na osiedlu inne dzieciaki mówiły, że to dlatego, że karmiono ją tylko wodą i chlebem. Wiadomo, że uwierzyłam, bo pojęcia dieta i zdrowe odżywianie nie istniały w mojej podstawówkowej, wypełnionej chipsami świadomości.   

Naukowcy z University of Liverpool pokazali grupie 200 badanych osób zdjęcia szczupłej dziewczyny o imieniu Jane i jej krótką biografię. Część badanych została poinformowana o tym, że Jane zawsze była szczupła. Reszcie grupy powiedziano, że dziewczyna ze zdjęcia ważyła wcześniej ponad 100 kg i nosiła rozmiar 24. Następnie wolontariusze mieli powiedzieć, co myślą o Jane.
Kobiety, które dowiedziały się, że Jane była otyła w przeszłości, znacznie niżej oceniły jej zdyscyplinowanie, życzliwość i higienę osobistą. Przyczyny takiego zachowania naukowcy upatrują w ostrej konkurencji pomiędzy kobietami. Kwestie masy ciała oraz atrakcyjności, są dla kobiet pretekstem do rywalizacji. Kobieta, której udało się pokonać nadwagę jest zagrożeniem dla innych. Jej wcześniejsze problemy z otyłością są doskonałym pretekstem, aby obniżać jej wartość i spoglądać na nią z góry. Nieco inne podejście wykazują mężczyźni, ci, którzy dowiedzieli się, że dziewczyna ze zdjęcia miała problemy z nadwagą, byli wręcz uradowani. Taka informacja sugerowała im, że możliwość umówienia się z Jane jest bardziej prawdopodobna. W końcu ona nie jest doskonała. Fakt, że borykała się z nadwagą, sprawiał, że mężczyźni byli przekonani, że dziewczyna okaże się przyjacielska i miła. Gdyby nie miała takich problemów, pewnie byłaby mniej przyjazna - wyjaśnia Jason Halford z wydziału psychologii University of Liverpool.

     Opinia wdm1: Wydaje mi się, że ogólnie natura ludzka jest tak skonstruowana, że dostrzega nie tylko wnętrze, ale i opakowanie. Ile jest kobiet, które są wspaniałymi towarzyszami do rozmów, czy wypadów dokądkolwiek, ale przez dodatkowe kilogramy, mimo całej sympatii do nich, nie traktujemy ich tak naprawdę jak kobiet, a jako przyjaciółki? A tu nagle, gdy zmienia się opakowanie, staje przed nami wymarzona towarzyszka życia...

     Opinia limonki: No to pojechałeś typowo po męsku... Ciężko jest mi się odnieść do reakcji mężczyzn, ponieważ nie jestem mężczyną i trudno mi wejść w ich sposób myślenia. Nie uważam jednak, by perspektywa randki była w przypadku odchudzonej grubaski bardziej możliwa, niż w przypadku stale szczupłej kobiety. Twierdzenie co najmniej dziwne.  Opinia kobiet jednak jest dla mnie bardzo zrozumiała. Pomyślcie sobie, jak wiele jest kobiet o najnormalniejszej w świecie budowie, ani szczupłych, ani otyłych – takich średnich, które niby chciałyby zrzucić 3-4 kilogramy, a mimo wielu podejść, wcale im to nie wychodzi. Ich negatywna reakcja na fakt, że komuś UDAŁO SIĘ zrzucić tak wielką otyłość, może (ale nie musi) być powodowany zazdrością. Spora część przedstawicielek płci pięknej to osoby zazdrosne i wcale nie zamierzam udawać, że ta cecha jest czymś, co mnie nie dotyczy. Jest to chyba wpisane w naszą naturę, ale można się kłócić, czy jest to pogląd słuszny, czy też nie.

Jakie jest Wasze zdanie?














sobota, 18 czerwca 2011

150. nie śmiej się z grubasa.

     Jak to jest być grubym i żartować z siebie? Jak to jest być grubym, słyszeć żarty o grubasach i rumienić się przy tym ze wstydu? Czy to nie tak, że uderz w stół...?  

     Ostatnio, znajdując w sieci to i owo zastanawiałam się, dlaczego my, byłe lub aktualne grubasy, tak bardzo nie potrafimy żartować z siebie? To trochę żenujące, że w naszej obecności żarty o grubasach są czymś, co podchodzi pod totalne faux pas i sprawia, że zarówno my, jak i żartujący, czujemy się niekomfortowo? Nie, żeby tam od razu należało drwić z czyjejś otyłości, bo nie w tym rzecz. Chodzi o to, że brak nam cholernego dystansu do samych siebie. 

     Normalnej dziewczynie pasuje wszystko. Cała lista halucynacji:
- mam małe cycki;
- mam wielką dupę;
- MAM CELLULIT!!!!!!!!!!!;
- jestem taaaaaaaaaaaka gruba!; itd. itp.

     Grubasowi nie bardzo. Czy nie jest tak, że grubas stwierdzający wszem i wobec, że jest gruby (zupełnie jakby nie było to widzialne dla oczu patrzącego), wywołuje konsternację? Przecież nikt, na Boga, nie poklepie go po plecach i nie powie: stary, nie jesteś gruby!  

     Grubi ludzie zachowują się tak, jakby ich otyłość musiała stać się niewidzialna. Jakby problem ten usiłowali zepchnąć gdzieś na margines, daleko, daleko w bok, uwypuklając wszystko to, co istnieje poza nim. 

     Pamiętam moje (nieszczere) przyjaciółki, które na smutną minę i jęczący ton pod tytułem: jestem gruba  reagowały gorączkowym zaprzeczaniem: ależ nie, Agnieszka, nie jesteś! Masz tylko grube kości [chwila ciszy] chodźmy do McDonaldsa! (a ja - jak ta debilka - szłam) Bo o tym, że na tle grubaski nawet największa brzydota wygląda jak Miss Universum, wiadomo nie od dziś (ale o tym następnym razem). 

     Mężczyznom jest jakoś łatwiej. Waldka koledzy, z wychodowanymi przez małżeńskie lata brzuszkami, klepią się po swych pimpusiach i mruczą z zadowoleniem. Nie jest dla nich problemem powiedzieć, że mam wielki bebzun / kałdun. A kobiety mają z tym problem, zupełnie nie wiadomo dlaczego.  Zasugeruj takiej delikatnie, że jest zbyt duża, to Cię zapluje na śmierć jadem i obrazi się dożywotnio.

     Zawsze cenię sobie żarty mojej babci, która będąc już słusznego wieku (i słusznej wagi) staruszką, potrafi śmiać się z samej siebie. Nie jest dla niej niczym wstydliwym komentowanie swojej nadwagi przy lekarzu, czy kobiecie sprzedającej ciastka na targu. Wszystko jest mniamniuśne, a ona nie krępuje się tym, że z wiekiem jej przybyło, co więcej – sama jest w tym temacie wodzirejem. Takich osób jest jednak niewiele. Dlaczego? Co takiego sprawia, że nie potrafimy się śmiać sami z siebie?  


 źródło: kwejk.pl
   

środa, 15 czerwca 2011

149. sorbet truskawkowy i inna pyszność w dwie sekundy.

     Nigdy nic nie robię po kolei. Zapragnęłam napisać coś na temat otrębów, ale po chwili pomyślałam, że dobry będzie przepis na truskawkowy pół-sorbet i lekką, morelowo-truskawkową sałatkę. I chyba to jest strzał w dziesiątkę, bo jeszcze trochę, a truskawki zaczną znikać i tyle z nich będzie (choć i tak w tym roku są skandalicznie drogie!). Ale szkoda marnować czas, więc przejdźmy do rzeczy.  


Sorbet truskawkowy

Składniki:

- pół kilograma truskawek;
- duży, gęsty jogurt naturalny;
- cukier lub słodzik do smaku;

Truskawki i jogurt miksujemy blenderem, dodajemy do smaku cukier/słodzik i wstawiamy do zamrażalnika. Co 20-30 minut wyjmujemy go i miksujemy, żeby uniknąć powstania kryształków lodu. Gdy sorbet całkowicie zamarznie... no wiadomo co. Wcinamy (też mi filozofia...)

 

Sałatka morelowo-truskawkowa

Składniki:
 
- pół kilograma truskawek;
- kilka moreli;
- jogurt truskawkowy;

Naprawdę muszę napisać, jak to się robi? Czuję się zażenowana... No dobra. Truskawki kroimy na pół (jeśli są duże) i wrzucamy do miski. Dodajemy pokrojone na ćwiartki morele. Owoce zalewamy truskawkowym jogurtem i schładzamy w lodówce.


niedziela, 5 czerwca 2011

148. chłodnik z ogórków / szaszłyki z kurczaka i pieczarek.

     Na lato – doskonałe. Lekki chłodnik z zielonego ogórka i rzodkiewek, do tego szaszłyki z kurczaka i pieczarek. Nic więcej do szczęścia, więc...

Chłodnik z zielonego ogórka i rzodkiewek

     Składniki (2 porcje):

- duży jogurt naturalny – gęsty;
- 1-2 duże ogórki sałatkowe;
- kilka rzodkiewek;
- sól, pieprz, 2 ząbki czosnku, koperek;

     Sposób przyrządzenia:

     Ogórki i rzodkiewkę ścieramy na tarce o dużych oczkach. Wyciskamy czosnek i wlewamy jogurt. Mieszamy, przyprawiamy do smaku, dodajemy koperek i mocno schładzamy. Chłodnik podajemy sam, lub z pieczywem.  




Szaszłyki z kurczakiem i pieczarkami (inspirowany TYM przepisem)


Składniki:

- 1 duża pojedyncza pierś z kurczaka;
- kilka dużych pieczarek;
- mały jogurt naturalny;
- 1 łyżeczka curry; 
- 1 łyżeczka kurkumy; 
- 1 łyżka oliwy; 
- 2 ząbki czosnku; 
- 1/4 łyżeczki chili;

     Sposób przyrządzenia:

     Przygotować marynatę, mieszając jogut i przyprawy. Pierś pokroić na niewielkie kawałki, wymieszać z marynatą i pozoostawić na kilka godzin w lodówce. Pieczarki przekroić na pół i naprzemiennie z kurczakiem nabijać na patyczki do szaszłyków. Na „Kwestii Smaku” napisane jest, że należy je piec w temperaturze 180 stopni przez 30 minut, ja jednak smażyłam je na patelni grillowej przez ok. 10-15 minut. Można podać z młodymi ziemniaczkami posypanymi koperkiem, młodą kapustą, surówką... 



czwartek, 2 czerwca 2011

147. o kosztach zdrowego (?) jedzenia.

     Ile w naszym kraju trzeba zapłacić za podstawowe artykuły żywnościowe, wiedzą wszyscy. Niestety, jest to wiedza bardzo kosztowna i jakkolwiek by na to nie patrzeć, taniej nie chce wyjść (co pokazują komentarze pod poprzednim tematem). Jakiś czas temu prezes jedynej słusznej polskiej partii, wybrał się do najprawdopodobniej najdroższego sklepu w okolicy i zrobił ZAKUPY. Ile wydał, nie pamiętam, ale echem po Polsce poniosło się wówczas, że Biedronka (sklep w którym ZAWSZE, niezależnie od pory są KOLEJKI, a który ja uwielbiam!) jest sklepem dla biedoty. Tym sposobem, chcąc nie chcąc, miliony Polaków zasiliło szeregi  ubogiej ludności. Przynajmniej mentalnie.

     Wydawać by się mogło, że zdrowe jedzenie jest droższe (no cóż, to z ekologicznych sklepów na pewno...). Było nie było, wszystko zależy od zarobków i od umiejętności wydawania pieniędzy.  Można osiągać dochody rzędu 4 tys. miesięcznie i wydawać dużo na byle gówno, a to nie sztuka. Z finansami bywa różnie, więc miałam możliwość nauczyć się już, jak rozsądnie gospodarować pieniędzmi, nie będąc zmuszoną do kupowania kilograma wysoko przetworzonej, gotowej i niezdrowej żywności.

     Ale nie dalej jak wczoraj wybrałam się do E.Leclerca, sklepu który bardzo lubię i w którym znajduję wiele ciekawych produktów, niedostępnych np. w Realu. Wczoraj jednak musiałam tylko odrobinę uzupełnić zasoby kuchenne. Przy kasie zaliczyłam niewielki bezdech, bo za naprawdę kilka tylko rzeczy zapłaciłam 54,03 zł. Żeby nie być gołosłowną, pozwolę sobie wymienić, co znalazło się w moim (skromnie wypełnionym) koszyku. Paski wołowe (psi przysmak), kilka plasterków żółtego sera, aromat waniliowy, liście laurowe, przyprawa do ryb, ziele angielskie, przyprawa do kurczaka, pieprz czarny ziarnisty, bazylia, 2 ciemne bułki z dynią, kilka kiszonych ogórków, dwa pudełeczka śledzi na wagę (takie nakładane z pojemnika, w różnych smakach), kasza jęczmiena, przyprawa do zup, majonez, kilka dkg ananasów kandyzowanych, koncentrat pomidorowy, ciecierzyca konserwowa, makaron (literki :D), ser sałatkowy, guma do żucia, dwie puszki tuńczyka w wodzie. Nic konkretnego. Ani mięsa, ani warzyw, ani owoców. A kasza gryczana kosztuje już ok. 5-6, a nawet 7 zł za pudełko, więc nie wstyd mi, że kupuję biedronkową, za 3 z groszami.

     Jeśli o mięso chodzi... jest w miarę okej, tylko że zależy od tego, co i ile kto je. Kurczak jest stosunkowo niedrogi (choć piersi z kurczaka po 17,99 za kilogram każą mi się zastanowić nad jego kupnem, skoro jest to mięso raczej średnio wartościowe pod względem odżywczym). Często kupuję pałki z kurczaka, skrzydełka i ćwiartki (mniej niż 10 zł/kg), zwykle na targowisku, od „kurczakowych”. Niedrogie są też indycze golonki (10-11 zł), czy gulaszowe mięso indycze (w E.Leclercu ostatnio kupowałam za ok. 10 zł/kg). Podroby, które uwielbiam, są tanie jak barszcz. Przykładowo – gulasz z żołądków kurzych (300 g żołądków, 2 marchewki, 1 pietruszka, pół selera, mała cebula) z kaszą jęczmienną to... w sumie jakieś 10 zł za 2 naprawdę duże porcje. Tymczasem 10 zł muszę zapłacić za dwa niewielkie sznycle lub steki wołowe. Wołowina na gulasz to za ok. 300 g jakieś 8-9 zł (E.Leclerc – tacki), więc dodając do tego cebulę (no i nie będę przecież wyliczać kosztów szczypty rozmarynu, soli i pieprzu... ;p), kilka ziemniaczków (na targowisku kupuję takie maluszki po 1 zł za kilogram – dla nas idealne, bo i tak nigdy ich nie obieramy, a gotują się 10 minut, więc najbardziej przypadły mi do gustu) i robię surówkę. Za taki obiad płacę w sumie... ze 12 złotych. O dziczyźnie nie mówię, bo za niewielki kawałek musiałabym zapłacić jakieś 35 zł (w końcu się skuszę, bo jeszcze nie jadłam, a Waldek kocha ponad wszystko), a przeliczając na inne produkty, wolę jej nie kupować.  Ryby są raczej drogie, a te zamrożone filety z wielką ilością wody mnie zniechęcają. W miarę możliwości kupuję na rybnych stoiskach na targu (tuszki z flądry 15 zł/kg, filety z dorsza 25 zł/kg).

     Wędliny i inne, cenowo wyglądają różnie. Kupuję w Gzelli, a tam ceny są przystępne. I znów, wieprzowe odpadają, a są tańsze, więc za kilogram w miarę dobrej drobiowej szynki muszę płacić ok. 25-30 zł. Droższej drobiowej w okolicach mojego osiedla nie widziałam. Pastrami wołowe to już wydatek rzędu 35 zł/kg, a za niewielką wołową kiełbaskę płacę ok. 3-3,5 szt. Ale skoro wędlinę je tylko Waldek i właściwie tylko w kanapkach do pracy, więc kupuję tylko kilka plasterków i płacę za nią tygodniowo ok. 10 zł. 

     Warzywa i owoce kupuję prawie wyłącznie na targu. Teraz akurat ceny są właściwie prawie najniższe (no dobra, warzywa, bo owoce są skandalicznie drogie...), więc kupuję ile wlezie. 2 pęczki rzodkiewki to 2,40, główka sałaty masłowej to 1,50 zł, duża kapusta pekińska to 3,00 zł, główka młodej kapusty to 3 zł. Marchewka różnie – młoda po 4 zł/kg, więc kupuję w Biedronie po 2,47 (chyba) za kilogramowe opakowanie. Pietruszka i seler na targu po 4 zł/kg, szczypiorek, natka pietruszki i koperek to 1,20. Pęczek szpinaku 3 zł, botwinka 2,20 zł, papryka ok. 10 zł/kg. 

     Nikt mi nie wmówi, że ugotowanie wielkiego garnka kapuśniaku (gdy gotuję taką zupę, to na 2-3 dni) z młodej kapusty jest drogie, bo ostatnio za składniki do niej zapłaciłam w sumie 12 zł i jedliśmy ją trzy dni, w ilościach gigantycznych (;p). Gołąbki? To samo! 3 zł za kapustę, mielona wołowina 4 zł (pół tacki, która kosztowała 8 zł), koncentrat pomidorowy  1,50 i dwie torebki ryżu – 1 zł. Niecałe 10 zł za 8 olbrzymich gołąbków, których nawet nie dalibyśmy rady zjeść z niczym innym, jak tylko z niewielką ilością pieczywa. 2 dni obłędnie smacznego obiadu w tej cenie? Faktycznie, majątek... =)))

     Ja wiem, że to się łatwo mówi. Sama idąc do sklepu dostaję małpiego rozumu, bo tu zobaczę coś smacznego, tam coś, na co akurat naszła mnie ochota, a gdzieś indziej jest jakaś nowość, ktorą warto byłoby spróbować. Z jednej strony jest niedrogo, z drugiej drogo jak cholera. Nie można całe życie żywić się najtańszymi produktami i bezustannie polować na promocje (te 50 gr mniej w jednym sklepie, to często wiele niższa kwota niż cena paliwa, które trzeba spalić, zanim się tam dojedzie, albo bilet na tramwaj czy cokolwiek), ale z drugiej strony, gdy wydatki przewyższają dochody, trzeba trochę pasa zacisnąć. Nie mogę powiedzieć, że jemy byle co, ale też głupotą byłoby powiedzieć, że jemy Bóg wie jak wyszukane rzeczy. Dla mnie zetknięcie się z DOROSŁOŚCIĄ i koniecznością samodzielnego zarządzania naszym małym gospodarstwem domowym (jak to brzmi... :D), było jak sierpowy w gębę. Nagle się zorientowałam, ILE trzeba zapłacić za WSZYSTKO. Pomijam już kawę, proszek do prania i te inne rzeczy, które zwykle kończą się wszystkie w jednym momencie, jakby się wcześniej umówiły. 

     Jest spora ilość zdrowych i smacznych rzeczy, które można ugotować za niewielkie pieniądze, ale i są też produkty, na których nie sposób oszczędzić. Sami zresztą wiecie, bo robicie zakupy, a Wasze komentarze pod poprzednim postem są na to najlepszym przykładem. Miałam zabrać się za zsumowanie kwot wydanych na jedzenie w ubiegłym miesiącu (zawsze zbieram paragony i robię pod koniec wyliczenie), ale naprawdę się boję.

     Żadnego wniosku dziś nie ma, bo o cenach jedzenia można mówić wiele. Dla jednego będzie dużo, dla drugiego mało. Jeden wyda w Biedronce 50 zł, drugi za to samo w osiedlowym sklepie zapłaci 80 zł. A dania gotowe? O tym nawet nie wspominam. Temat zostawiam otwarty... ;) 

środa, 1 czerwca 2011

146. "a moja otyłość jest genetyczna..."

     Nie ma chyba bardziej popularnego tłumaczenia własnej otyłości, niż stwierdzenie: to genetyczne. Owszem, genetyka w tej kwestii ma dość wiele do powiedzenia, ale wyświechtane tłumaczenie każdego możliwego przypadku zdaje się być sporym nadużyciem.

     Fachowa i jak zwykle niezastąpiona (proszę potraktować to ze zmrużeniem oka...) Wikipedia, mówi, że istnieją genetycznie uwarunkowane zespoły chorobowe prowadzące do nadmiernego gromadzenia się tkanki tłuszczowej w organizmie (zespół Pradera-Williego, zespół Laurence'a-Moona-Biedla, zespół Cohena oraz zespół Carpentera). Za otyłość odpowiadać mogą również mutacje jednogenowe i wielogenowe. Cytując: Mutacje mogą dotyczyć genów związanych z regulacją pobierania energii z pożywieniem, poziomem podstawowej przemiany materii, dojrzewaniem komórek tkanki tłuszczowej, aktywnością enzymów odpowiedzialnych za gospodarkę tłuszczową i węglowodanową. W ich wyniku dochodzi do przewagi procesów magazynowania energii nad procesami jej wydatkowania.

     Tylko że... ja patrzę na to z nieco innej strony. Nie neguję oczywiście naukowo udowodnionych faktów (lub jak niektórzy lubią mówić: faktów autentycznych ;p), ale chciałabym zwrócić uwagę na jedną rzecz. Dietetycy często pytają o to, czy rodzice również posiadają problem z dodatkowymi kilogramami. Mogą mieć, ale nie muszą. Tylko czy nikomu nie przyszło do głowy, że otyłość nie wynika tylko z tego, że rodzice są grubi, ale również z niewłaściwego sposobu jedzenia? Nawyki żywieniowe wyniesione z domu często są tak bardzo w nas zakorzenione, że powielamy je i czy tego chcemy, czy nie, one na nas działają. Wiadomo, jak tłusta jest kuchnia większości naszych babć i mam (co wiele z Was zaznacza w mailach, narzekając na kuchnie swych rodzicielek i teściowych). Polewanie tłuszczem ogromnej kopy ziemniaków, grube panierowanie wszelkiego rodzaju kotletów (łącznie z mielonymi, czego chyba nie zrozumiem już nigdy), uwielbienie dla odsmażanych pierogów i mocno śmietanowych zup... Pisałam o tym już sto tysięcy razy, ale czym innym to jest, jak nie tuczeniem się na własne życzenie?

     Gdy przypominam sobie kuchnię mojej babci, nie widzę w niej tego, na czym opiera się mój całkowicie zrewolucjonizowany sposób żywienia. Jest to kwestia przyzwyczajeń, innego pokolenia – takiego, które żyło w czasach, gdy niemożliwym było pójście do sklepu i kupienie warzyw, które dziś kupujemy bez problemów. Jej sposób żywienia był uwarunkowany przez historię, a nie przez geny, czy cokolwiek innego. Ona nie potrafi przemóc się i sama, z własnej woli zrobić surówki ze świeżych warzyw. Te rzeczy w jej lodówce nie istnieją. Jest tam tłusta szynka, ser, jajka, twaróg... Warzyw nie ma. I teraz zauważcie: ktoś, kto od dzieciństwa przyzwyczaił się do takiej kuchni, te przyzwyczajenia przenosi na własne dzieci. One z kolei przenoszą je na swoje dzieci. I w tym momencie pojawiam się ja, córka moich rodziców, wnuczka moich dziadków. Niejako wyłamałam się z tego zaklętego kręgu niezdrowej kuchni w momencie, gdy przeszłam na dietę. Wcześniej nie jadłam warzyw (mój brat niestety unika większości z nich do dzisiaj), a za normalną kuchnię uznawałam tę, którą znałam od lat. I choć moi rodzice miewali sobie grubsze i szczuplejsze okresy, nie wynikało to z ich jakiejś tam genetycznej skłonności do nadwagi – absolutnie nie. Było to spowodowane wyłącznie kuchnią, sposobem żywienia i słabością do łakoci. Moja Mamcia dopiero TERAZ dokonała chwalebnej rewolucji, bo zachęcona moimi radami, zmodyfikowała również swoją kuchnię. Ale zobaczcie, jak silny wpływ mają na nas przyzwyczajenia naszych rodziców. Śmiało ryzykuję stwierdzenie, że tych otyłości związanych z genetyką jest naprawdę bardzo, ale to bardzo niewiele w porównaniu do przypadków spowodowanych po prostu niewłaściwym sposobem jedzenia. Łatwo jest zwalić na  geny (albo grube kości!) nasze lenistwo i słabości. Tylko że w pewnym momencie staje się to śmieszne. Jeśli otyłość u wszystkich, którzy tak twierdzą, jest kwestią genów...


źródło: kwejk.pl 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...