wtorek, 29 marca 2011

129. cupcake's clothes i uczucia ambiwalentne.

     Jak na złość – wtedy, gdy nie mam czasu, przychodzi mi do głowy coś, czym chciałabym podzielić się ze światem. Ponieważ Makia (z którą więcej mnie łączy, niż dzieli) pewnego dnia z pełnym przekonaniem stwierdziła, iż nie potrafię żyć bez internetowego ekshibicjonizmu (bo tym w pewnym sensie są blogi, a miałam już ich kilka), oddaję się mu z rozkoszą i chętnie ukazuję społeczeństwu (w tym przypadku wszystkim czytającym bloga) to, co mnie interesuje. Zatem: 

     Od jakiegoś czasu - no, powiedzmy od kilku dobrych  tygodni - obserwuję pewnego bloga. W związku z tym jednocześnie odczuwam:

- podziw,
- irytację,
- zdumienie,
- zaciekawienie.

     Nie lubię kłamać. Umówmy się – kłamstwa są kiepskie i nie ma tu znaczenia, czy wypowiadamy je w dobrej, czy złej wierze. Źle byłoby, gdybym prowadząc blog o zdrowym żywieniu, odchudzaniu i związanymi z tym kwestiami, pisała tylko to, co ktoś chce przeczytać, ignorując przy tym moje prawdziwe odczucia i poglądy. Nie o to chodzi. Nie zamierzam twierdzić, że otyłość jest okej, ponieważ znam ją doskonale i wiem, że „okej” to ostatnie słowo, którego użyłabym do jej określenia. 

     Wrócę jednak do głównego wątku. Blog, który mam (nie)przyjemność obserwować, to blog o ciuchach (nawiasem, polecam blog Kasi Tusk – jest uroczy!). Prowadzi go Georgina, dziewczyna mieszkająca w UK. W zasadzie mogłabym powiedzieć: ot, zwyczajny blog, jakich wiele w sieci. Ale nie. Blog Georginy to blog o tym, jak może ubierać się otyła dziewczyna. Bo Georgiana jest otyła i to otyła NAPRAWDĘ.

     Powinnam popierać to całym sercem. Stwierdzić: super, w sieci istnieje ktoś, kto pokazuje grubaskom, jak mogą wyglądać! Ale sęk w tym, że moje uczucia względem tego bloga są ambiwalentne. Niech posypią się na mnie gromy, niech ktoś stwierdzi, że przemawia przeze mnie zazdrość, lub fałsz. Kłamać nie będę.

     Z jednej strony myślę sobie, że dziewczyna jest niesamowita. O ile dobrze kojarzę, nosi  rozmiar 52 albo 54 (pewnie zależy od sklepu). Chodzi prawie wyłącznie w spódnicach i sukienkach. OBŁĘDNYCH, nawiasem mówiąc. I właściwie mogę pozwolić sobie na totalną, stuprocentową szczerość. KOCHAM jej styl, kocham jej ciuchy i kocham sposób, w jaki łączy stroje. Jako grubaska NIGDY nie wyglądałam nawet w połowie tak dobrze jak ona. Podziwiam ją za to, że nie wstydzi się pokazywania nóg*. I noszenia strojów, za które w Polsce najpewniej by ją wyśmiano.
     Z drugiej strony uważam, że przesadza. Kolorowe podkolanówki, krótkie spódnice i opięte bluzki w pastelowych barwach momentami przywodzą mi na myśl ciastko z kremem. Opakowanie jest piękne, ale zawartość... dyskusyjna.

     Georgina raz mnie zachwyca, raz zniesmacza. Raz jej zazdroszczę, raz budzi we mnie politowanie. I nie wiem, naprawdę nie wiem dlaczego. 

     W Polsce gruba dziewczyna może zapomnieć o ubieraniu się w ten sposób, a przyczyna jest bardzo prosta – w Polsce nie można dostać tak ładnych ciuchów w tak dużym rozmiarze. Georgina ma ogromną odwagę. Zastanawia mnie, czy czasami czuje się źle z powodu swojej ogromnej otyłości. Wygląda na zadowoloną z życia i tego mogę jej zazdrościć. Ja do dziś miewam napady pt.: jestem taka grubaaaaaa <chlip>.


* ja do dziś mam opory... po operacji usuwania żylaków kilka lat temu zostały mi na prawej łydce paskudne blizny i duża opuchlizna (dziękuję Doktorze za „kosmetyczny” zabieg i całkowite spartaczenie roboty). Widać dobrze, że ta łydka jest szersza w obwodzie, dlatego jedyną opcją dla mnie są czarne, całkowicie kryjące legginsy i wysokie buty. Cierpię z tego powodu strasznie, bo polubiłam noszenie spódnic. Na lato zostają mi jedynie sukienki w wersji maxi.  


Zapraszam do obejrzenia bloga, a na początek kilka fotek Georginy: 


  


niedziela, 27 marca 2011

128. grubaski kontakty z otoczeniem.

     Ostatnio dość często rozmyślam o tym, jak wyglądało moje życie towarzyskie, gdy byłam gruba. Sięgnęłam do starych pamiętników, chcąc przypomnieć sobie, co wtedy odczuwałam. Moje wnioski nie wyglądają zbyt optymistycznie, a już na pewno nie mogę powiedzieć, że byłam najbardziej szczęśliwą nastolatką na świecie. Myślałam, że nie mogłam narzekać, lecz... pamiętniki nie kłamią. Najwyraźniej były w moim życiu kwestie, o których wolałam zapomnieć i zepchnęłam je gdzieś w głąb umysłu, stąd twierdzenie, że było w porządku. Ale wcale nie było. 

     Otaczały mnie ładne dziewczyny. Ładne i zgrabne. O ile mając lat dziesięć, o jakiejkolwiek zgrabności nie może być mowy, to jednak gdy zaczyna się wchodzić w wiek dojrzewania, kwestia ta zaczyna być naprawdę istotna. Miałam same zgrabne koleżanki. Pulchne wyjątki zmieniały się z czasem w dziewczęta normalnego rozmiaru, a ja wciąż tyłam. W moich pamiętnikach co kilka stron pojawia się imię nowego młodzieńca, który podbił moje serce tym, lub owym, a ponieważ byłam dziewczęciem nadzwyczaj kochliwym, imion tych było naprawdę wiele. Nigdy jednak nie napisałam, że oto stałam się obiektem czyjegoś zainteresowania. W wieku lat czternastu napisałam:

02.02.2002
No cóż, to prawda. Ona jest ładna, zgrabna, no i ma wiele zalet, których nie warto wymieniać. A ja, co? Ociężały grubas, który nie umie grać w siatkówkę.  

     Wtedy trenowałam, bo chodziłam do sportowej klasy. Właściwie „trenowałam”, bo trudno jest ruszać tyłkiem ważąc o wiele kilogramów za dużo. Za dziewczyną, o której wówczas pisałam, nie przepadam do dziś. Kiedyś doszły mnie słuchy, że powiedziała o mnie: „zakompleksiona”. Pamiętam. Być może teraz jest całkiem w porządku i darzyłabym ją sympatią, ale zaszłości sprzed lat nie pozwalają mi myśleć o niej w inny sposób, niż tylko przez pryzmat niecenzuralnych określeń.  

17.06.2003
Powiem KRÓTKO: straciłam wszelkie nadzieje, że kiedykolwiek **** spojrzy na mnie jako materiał na dziewczynę . Po prostu ja się do tego NIE NADAJĘ. Mówiąc krócej: NIGDY NIE BĘDĘ MIAŁA CHŁOPAKA, BO JESTEM GRUBA.

     Niezwykła świadomość, jak na piętnastoletnią dziewczynę. Teraz, po ośmiu latach od napisania tamtych słów, jawię się sobie jako pozbawiona pewności siebie nastolatka. Nieszczęśliwa, rozpaczliwie pragnąca młodzieńczego - obustronnego, nie tylko platonicznego - zauroczenia.  Przenosiłam swoje zainteresowanie z jednego chłopca, na innego, mając nadzieję na to, że któryś zwróci na mnie uwagę. Byłam brzydka, z wyglądu wręcz chłopięca. Nosiłam szerokie spodnie, bluzy z kapturem i daleko było mi do zachwytu nad ubraniami, które nosiły moje koleżanki. Prawdopodobnie zazdrościłam im, ale pod maską „inności” ukrywałam chęć bycia taką, jak one.
  
     Publicznie byłam radosna i roześmiana. Zawsze. Mimo to nikt nigdy nie kwapił się, by zapraszać mnie gdziekolwiek, więc pomijając kilka osiemnastek u najbliższych znajomych z klasy (na jednej ręce zliczyć...), moje życie towarzyskie nie istniało. Z drugiej strony, nigdy o to nie zabiegałam. Najlepszymi wieczorami były dla mnie te, które spędzałam z książkami, a upijanie się do nieprzytomności każdego weekendu uważałam (do dziś zresztą) za przejaw troglodytyzmu. Zresztą i tak w mojej szafie nigdy nie mogłam znaleźć nic, co nadawałoby się na tego typu zabawy. Czy jest mi przykro? Mimo wszystko tak. Straciłam pewien element młodości, a grono ludzi, których lubię mieć obok siebie, jest boleśnie niewielkie. To smutne, ale teraz sądzę, że właśnie przez moją otyłość ludzie z liceum nigdy nie pragnęli mojego towarzystwa. To nie ja powinnam się tego wstydzić.

25.11.2007
Mówią, że ludzie widzą człowieka takim, jakim on sam siebie widzi. Gdyby więc była to prawda, ja sama miałabym już kilku fajnych facetów. A może ludzie podświadomie odczuwają, że jednak mam trochę kompleksów spowodowanych niedostatkami urody? Nie cierpię moich nóg z żylakami, moich obwisłych ramion i podbródka. Wielkich boczków i paskudnego brzucha.

     Na studiach było w porządku, ale wtedy właśnie wszystko się zmieniło. Poznałam Waldka (właśnie przeczytałam mu, co o nim pisałam na samym początku znajomości – już 20 dni po naszej pierwszej rozmowie napisałam w pamiętniku, że „to jest TEN facet!” ;D), przeszłam na dietę i... usłyszałam od koleżanki, żebym tyle nie chudła, bo będę szczuplejsza od niej. Faktycznie, jakby to zbrodnia największa na świecie była, że nagle przestałam być gruba (tym bardziej, że ona utyła, a że jestem wredna, pomyślałam sobie: „dobrze ci tak, tępa pipo”). Świecie, wybacz! 

     Podsumowanie tego, co napisałam, wyleciało mi z głowy. Wydawało mi się do tej pory, że moja otyłość nie stanowiła dla mnie największego problemu na świecie (zwłaszcza, że przejmowałam się wszystkim i ciągle; to mi zostało do dziś), ale z pamiętników wynika, że jednak mnie męczyła, zwłaszcza w kwestii kontaktów z ludźmi. Jak było w Waszym przypadku? Zapraszam do dyskusji.

wtorek, 22 marca 2011

127. wołowe miłostki - gulasz.

     Uwielbiam mięsne paciaje. Mieszane w garnku z warzywami (lub bez) i podawane później z kaszą czy ziemniaczkami, są aromatyczne, rozgrzewające i nieprzyzwoicie smaczne. 
     Czasami jest tak, że ni stąd ni zowąd przypominamy sobie o potrawach, których istnienie zepchnęliśmy dawno temu gdzieś do najgłębszych zakamarków naszej pamięci. To właśnie przytrafiło mi się ostatnio, gdy w sklepie rzuciła mi się w oczy tacka pełna pięknej, czerwonej gulaszowej wołowiny. Nie potrafiłabym przejść obok niej obojętnie, dlatego czym prędzej stała się jednym z nabytków wypełniających mój wózek z zakupami. 
     Moja szanowna Matula (mogłabyś tak czasami skomentować, hę?) nie wiedziała jeszcze, że będę zawracać jej głowę pytaniami o to, co, jak i z czym.  Halo, Mamo, tu Twoja dwudziestodwuletnia córka, adeptka sztuki kulinarnej. Słuchaj, powiedziesz mi, jak przyrządzić to mięcho? Zdaję się na Ciebie, bo wiesz, musi wyjść naprawdę doskonale. Cóż... I tak zrobiłam po swojemu. Paciaję.  Z kaszą gryczaną. (Mięso stało na 3 stopniu podium)

Składniki (2 porcje):
- ok. 300 g wołowiny „na gulasz”;
- duża cebula;
- 2 ząbki czosnku;
 - kostka mięsna (powinnam się uderzyć w głowę gumowym młotkiem za używanie tego typu polepszaczy...);
- suszony rozmaryn;
- suszona szałwia;
- papryka słodka i ostra;
- liście laurowe;  
- ziele angielskie;
- sól, pieprz, olej;

     Wołowinę myjemy i osuszamy. Podsmażamy na niewelkiej ilości oleju, aż się ee... nie wiem, czy słowo zarumieni jest tu właściwym, w każdym razie, aż będzie DOŚĆ brązowe. Zdejmujemy je z patelni i na tym samym tłuszczu (ponieważ zwykle mam go niewiele, dodaję trochę wody) szklimy/podduszamy cebulę i czosnek pokrojone w kostkę (czosnek pokroić w naprawdę małą kostkę, lub przecisnąć przez praskę). Po chwili dodać pokrojone w mniejsze kawałki mięso i zalać szklanką bulionu. Dodać 2, 3 kuleczki ziela angielskiego, 2 liście laurowe i sporą szczyptę rozmarynu (u mnie to naprawdę ogromna „szczypta”). Dusić, dusić, dusić i dusić. Aż się udusi. Tzn. aż mięcho będzie dość miękkie (naprawdę, doskonały sposób podawania przepisu sobie dzisiaj wymyśliłam). Dodać pozostałe przyprawy i dusić jeszcze chwilę. 

I teraz...

NIE zagęszczałam sosu. Darowałam sobie mąkę, darowałam sobie śmietanę. Zamiast tego, wsypałam do mięsa torebkę kaszy gryczanej (tzn. nie samą torebkę, a jej zawartość, rzecz jasna) i wymieszałam. Podałam paciaję z surówką z kapusty pekińskiej, marchewki i kiszonych ogórków (z łyżeczką gotowego sosu czosnkowego). Waldek nie wypluł wszystkiego na talerz, więc chyba mu smakowało (serio, dałabym sobie rękę uciąć, że oddał mi UMYTY talerz...). Mnie smakowało bardzo, ale to raczej nic nowego, bo nie gotowałabym rzeczy, które by mi nie smakowały. Tak czy siak, polecam. Zdjęcia nie posiadam, ponieważ:

1) rozładowały mi się baterie w aparacie;
2) paciaje nie są nadzwyczaj fotogeniczne. 

Czas na wyznanie miłości. Kocham wołowinę, naprawdę. Ludzie, którzy jej nie lubią, wydają mi się podejrzani. Ludzie, którzy W OGÓLE nie jedzą mięsa, wydają mi się podejrzani. Dlatego przepis dedykuję Makii, Formacji Roślinnej, która podejrzana nie jest absolutnie.

piątek, 18 marca 2011

128. moja największa zguba.

     Słodycze pobiły wszystko.
 
     To one okazały się być najbardziej zniewalającą pokusą, bez której nie możemy się obejść. Której trudno jest nam powiedzieć: NIE. Która przyciąga nas jak magnes i od której nie potrafimy się opędzić. Słodycze są naszą największą zgubą.

     Mogłabym powiedzieć, że moją największą zgubą jest jedzenie w ogóle. Niezależnie od tego, czy jest to spaghetti z czosnkiem, wołowe hamburgery, bajaderki, czy ogromny talerz surówki z bazylią. Kocham jeść
i jest to miłość niezmierzona, trwała i dająca mi szczęście. Nie jest tak, że wraz z przestawieniem się na zdrowy tryb życia jedzenie mi zbrzydło. Jest wręcz zupełnie inaczej – odblokowało to we mnie samej uczucia zupełnie inne, niż kiedyś. Przygotowanie potraw stało się ceremonią. Czymś co daje mi ukojenie, spokój
i dzięki czemu odczuwam wewnętrzną harmonię. Pozwala mi się wyciszyć i chłonąć. Smak, zapach, barwy, faktury i struktury. Delikatne liście sałaty, jędrne skórki warzyw i owoców, sprężystość makaronu, miękkość mielonego mięsa, aromat przypraw. Niemal do ekstazy doprowadza mnie zapach rozmarynu.
Z przyjemnością obserwuję to, co zmienia się w moich rękach, garnkach i na patelniach. Jedynie potężnie wzmocniony przez ostatnie dwa lata instynkt samozachowawczy pozwala mi nie zatracić się do końca.
  
     57% z Was odpowiedziało, że największą zgubą są dla Was słodycze. Rzecz całkiem zrozumiała, ponieważ słodycze są... po prostu pyszne. Uwielbiam czekoladę z orzechami, bajaderki, krówki, ciasteczka owsiane i z orzechami. Markizy ze śmietankowym nadzieniem i słomkę ptysiową. Kwaśne żelki, batony, lody, serniki i makowce. Wszystko. Tego się nie wypierałam, nie wypieram i nie wyprę. Gdy mieszkałam jeszcze
w Dąbrowie Górniczej, miałam tam swoje ulubione targowisko, na którym było kilka stoisk ze słodyczami. Często kupowałam to i owo. Nie znałam umiaru. Przychodziłam do babci, która zawsze miała w szafce kilka rodzajów ciastek i cukierków. Stawiałam przed sobą wypełnioną po brzegi miskę i jadłam. Często do momentu, w którym zmuliło mnie całkowicie. 
Miałam ulubiony rodzaj słonych paluszków i czipsów, które kupowałam kilka razy w tygodniu. Nie mogę powiedzieć, że teraz mi one nie smakują. Są cudowne, jak najbardziej, jednak różnica między KIEDYŚ
a TERAZ polega na tym, że do szczęścia nie zawsze potrzebuję całej paczki. 

     Nie widzę potrzeby, dla której ktokolwiek miałby przed samym sobą okłamywać się, że czegoś nie lubi.
W ankiecie zawarłam kategorię „inne”. Wrzucić do niej można wszystko to, czemu nie możemy lub nie potrafimy się oprzeć. Ktoś może uznać, że jego zgubą są naleśniki, majonez, schabowe kotlety, czy nawet zwykłe, świeże pieczywo. Niebezpieczne i męczące jest, gdy mimo świadomości, że coś nam szkodzi, jemy to bez umiaru. Wyrzuty sumienia z tym związane są wyniszczające. Powodują, że czujemy się  słabi i opętani przez zbyt silną chęć jedzenia. Praktycznie każdy z nas miewa dni, gdy się lekko zatraca. Gorzej, jeśli tych dni jest tak dużo, że nie możemy sobie z tym poradzić. Uwolnić się z tego może być bardzo ciężko, ale nie jest to niemożliwe. Gdyby w styczniu 2009 roku ktoś powiedział mi, że moja otyłość stanie się wkrótce tylko przykrym wspomnieniem, nie uwierzyłabym mu. Uznałabym, że bredzi, bo wówczas czułam się zbyt słaba na to, by zrezygnować ze swoich ulubionych smakołyków. Nie jest tak, że w momencie, w którym osiągnęłam swój cel, pokusa jedzenia zmniejszyła się, lub znikła całkowicie. Bywają momenty, że wcale nie jest mi łatwo zrezygnować z kolejnego kawałka ciasta lub cukierka. Czasami nie rezygnuję i przez następne godziny zadręczam się myślą, że nie powinnam była tego jeść, bo nie po to ciężko pracowałam, by teraz znów zacząć tyć. To nie znika z dnia na dzień, ani nie zmniejsza się na psktryknięcie palcem. Jednym jest łatwiej, innym nie. Jeżeli potrafimy się powstrzymać, możemy sobie pogratulować. Jeśli nadal mamy z tym problem, powinniśmy dalej pracować nad sobą. I to właśnie chcę powiedzieć – jesteśmy ludźmi, a ludzie popełniają błędy. Ulegają pokusom i oddają się przyjemnościom. Od nas zależy, czy będziemy potrafili sobie z tym poradzić. Jestem zdania, że potrafi każdy, tylko nie każdy jest wystarczająco świadomy tkwiącej w nim ogromnej siły.

Wyniki ankiety:

1. słodycze (np. batoniki) - 172 (57%)
2. fast foody (np. kebab, frytki) - 29 (9%)
3. słone przekąski (np. czipsy) - 26 (8%)
    wszystkie powyższe - 26 (8%)
5. wszystkie powyższe i inne - 26% (8%)
6. inne - 22 (7%)


poniedziałek, 14 marca 2011

127. tapioka na trzy sposoby.

     Mogłabym dziś zaproponować  wszystko. Oczywiście wszystko, co można nazwać dietetycznym. Galaretkę, mus owocowy, własnoręcznie robiony sorbet, koktajl, ciasteczka zbożowe... Do dziś Bogu dziękuję, że udało mi się schudnąć, nie do końca rezygnując ze słodkich przyjemności. Powiem więcej – bylibyście bardzo zdziwieni widząc co jadłam. Kocham bajaderki.

     Dla Was wybrałam jednak coś, o czym nie wszyscy słyszeli, a większość tych, którzy produkt ten znają, doceniła jego oryginalność. Oto zdobywca drugiego miejsca w ankiecie na przepis.

     Tapioka. 
     Otrzymywany z manioku skrobiowy produkt, którego jedną z największych zalet jest to, że  NIE MA SMAKU. Od nas zależy, jakiego charakteru mu nadamy. Pewnego dnia w „Kuchniach Świata” [Galeria Bałtycka] rzuciły mi się w oczy te białe perełki, na które miałam chęć już od dłuższego czasu. Nabyłam je drogą wymiany towarowo-pieniężnej i długo zastanawiałam się, w jaki sposób przyrządzić z nich coś pysznego. Tapioka ma wielki plus – w trakcie przyrządzania zwiększa swoją objętość, dlatego też 400-gramowe opakowanie wystarczyło mi na...  4 lub 5 podwójnych porcji – całkiem pokaźnych zresztą.

     Moje serce podbiły trzy kombinacje: 
- Tapioka z syropem ananasowym i musem z ananasa;
- Tapioka z kompotem wiśniowym;
- Tapioka z czekoladą;

     Tapiokę gotowałam w bardzo prosty sposób – wsypywałam pożądaną ilość do gotującej się wody i intensywnie mieszałam przez cały czas. W miarę gęstnienia dalej dolewałam wody. Tapioka – jak mówią – jest gotowa, gdy stanie się możliwie najbardziej przezroczysta – ja dodatkowo smakowałam ją i sprawdzałam, czy jest wystarczająco miękka.  

     - Ananasową przygotowałam następująco: do gotującej się tapioki wlałam pół syropu z ananasa (tego, który zostaje w puszce :P). Przelałam ją do kubeczków i po ostudzeniu, na wierzch wyłożyłam zmiksowanego blenderem ananasa.


    - Tapioka z kompotem wiśniowym powstała podobnie. Dzięki mojemu Teściowi stałam się posiadaczką kilku olbrzymich słojów kompotu wiśniowego (i wiśni!). Kompot wlałam do tapioki, a gotowy deser udekorowałam zmiksowanymi wiśniami. 


    - Tapioka z czekoladą powstała w jeszcze prostszy sposób. Do gotującej się tapioki wsypałam saszetkę czekolady w proszku. Wymieszałam i... voilà!

     Tu istotna informacja – deserów takich nie słodzę cukrem – po prostu rozpuszczam w gorącej wodzie tyle tabletek słodziku, ile chcę i po zestawieniu garnka z ognia, wlewam posłodzoną wodę do tapioki. Życzę owocnych poszukiwań i oczywiście... smacznego ;)




czwartek, 10 marca 2011

126. zaskakująca rozmiarówka.

Kolejna ankieta dobiegla końca. Tym razem zapytałam Was o największy rozmiar, jaki kiedykolwiek nosiłyście.
Naprawdę... zdziwiłyście mnie! Byłam pewna, że czytają mnie tylko grubaski, wyrażąjące swoją tuszą upodobanie do dań wielce kalorycznych. Ale nie! Moje Panie, jesteście... nie-sa-mo-wi-te. Wyniki ankiety wyglądały następująco:

40 lub mniejszy -   55 (18%) – Miejsce 2.
42 -   55 (18%) – Miejsce 2.
44 -   61 (20%) – Miejsce 1.
46 -   38 (12%)
48 -   46 (15%) – Miejsce 4.
50 -   20 (6%)
52 -   13 (4%)
54 lub większy -   11 (3%)

Jestem w szoku. Okazało się bowiem, że dla większości z Was największym noszonym rozmiarem był 44. TYLKO (!!) 44, jeśli mogę odnieść to do samej siebie z okresu otyłości. Miejsce drugie to ex aequo rozmiar 42 i 40 lub mniejszy. Tutaj muszę przyznać naprawdę, że dziwi mnie tak duża liczba głosujących, dla których największym rozmiarem jest 40 i mniejszy. Nie wiem więc, czy można tu na przykład w ogóle mówić o JAKIEJKOLWIEK nadwadze, skoro rozmiar 40 jest bardzo, ale to bardzo ok i raczej niewiele ma wspólnego z nadwagą (chyba, że ma się 140 cm wzrostu...?), dlatego też jestem zaskoczona tym, że najwyraźniej dla kogoś rozmiar ten jest już ZA DUŻY. Chyba, że po prostu nigdy nie miał nadwagi, a całe życie stara się odżywiać z głową. ;) ( 

Jak się zatem do tego odnieść, siedząc w baraku na budowie i porównując deklaracje zgodności silikatów? Nawet nie próbuję. Spodziewałam się zgoła innych wyników, ponieważ byłam przekonana, że naprawdę czytają mnie w większości osoby, które mogły lub mogą "pochwalić się" pokaźną nadwagą, a tu w sumie prawie 40% głosujących to normalnie wyglądające dziewczyny! Pod jednym względem zaniepokoiło mnie to.   
Czasami i ja mam problemy z wyrażeniem własnych myśli, dlatego... wow, dziewczyny, zdumiałyście mnie... =)))

sobota, 5 marca 2011

125. duszonki ku chwale Zagłębia / paprykowa bomba witaminowa.

     Duszonki, pieczonki, prażonki... Różne nazwy dania pochodzące z mojej małej ojczyzny, Zagłębia Dąbrowskiego. Poznane i pokochane dzięki mojej Mamie, która w wersji zmodyfikowanej przyrządza je od czasu do czasu. 

Tradycyjne duszonki 


sporządzane są z ziemniaków krojonych w plastry lub kostkę i duszonych w kotle ze smalcem, cebulą, kiełbasą, boczkiem, ew. burakami i marchwią, przykrywane liściem kapusty lub ew. papierem śniadaniowym, które to następnie dociska się ściśle i szczelnie pokrywką dokręcaną na śrubę. Doprawiane odpowiednio solą i pieprzem. Podawane zwykle z kefirem i mizerią (...) Klasycznie przygotowywane na ognisku w żeliwnym kociołku (z dokręcaną pokrywką) produkowanym w Porębie (tylko w Porębie produkuje się jeszcze tradycyjne kociołki żeliwne), Myszkowie i Zawierciu. Istnieją też kociołki aluminiowe. Dobrze smakują również zrobione na patelni lub w garnku w warunkach kuchennych. 


     Po długich rozmyślaniach nad tym, jaki przepis przekazać Wam w odpowiedzi na zwycięstwo kategorii „Danie z warzyw”, uznałam, że połączę dwie rzeczy – moją miłość do Zagłębia oraz chęć podzielenia się śmiesznie prostym wręcz przepisem na przepyszne danie. Przepis dedykuję zwłaszcza wszystkim czytającym mnie Dąbrowiankom i Sosnowiczankom... ;)
     
     Moje duszonki są zdecydowanie odchudzone, nie używam bowiem ani boczku, ani smalcu. 

Składniki (na dwie dość głodne osoby, można zwiększać je dowolnie w zależności od chęci :P):

- 5-6 ziemniaków;
- 1 duży burak lub 2 średnie;
- 1 średnia marchewka;
- 1 duża cebula;
- 2-3 kiełbaski (używam tylko drobiowych, ale z powodzeniem można zastąpić je innymi);
- sól, pieprz, zioła prowansalskie, olej.

Sposób przyrządzenia:

     Do dużego garnka z dość grubym dnem wlewamy odrobinę oleju. Ziemniaki (obrane bądź nie) kroimy w dość grube plastry i układamy obok siebie na dnie garnka. Lekko solimy, pieprzymy i posypujemy ziołami prowansalskimi. Następnie obieramy buraka i kroimy w plastry znacznie cieńsze (burak mięknie dłużej, niż ziemniaki, stąd plastry muszą być cieńsze). Układamy na ziemniakach i znów delikatnie przyprawiamy. Kiełbasę kroimy w plasterki (tak samo jak wszystkie składniki) i układamy na burakach. Cebulę rozdzielamy na krążki, po czym rozsypujemy ją na burakach. Następnie kroimy marchewkę, ziemniaki (po raz kolejny doprawiamy), później znów kiełbasę i układamy warstwowo. W zasadzie warstwy można układać jak się chce (próbowałam już na różny sposób), ważne jest tylko, by rozpocząć od ziemniaków i przyprawić potrawę dość mocno. Dusimy do miękkości podlewając wodą. Często zdarza się, że warstwa ziemniaków ułożona na dnie przywiera, dlatego musi być dość gruba. Za pierwszym razem przywarła mi tak bardzo, że musiałam wlać do garnka wodę i kilkanaście minut gotować ją, by wszystko się odkleiło ;)))) Zbyt duża ilość marchwi według mnie psuje lekko smak potrawy, dlatego zwiększając proporcje warto jest użyć większej ilości ziemniaków, cebuli, kiełbasy, ewentualnie buraków. 

     
 limonka 

 ******

     Na wstępie przepraszam za moją absencję na blogu ;) 

... jest ona tylko połowiczna, poniewaz śledzę Wasze postępy i komentarze każdego dnia, a nawet jeśli nie mam czasu, Limonka zdaje mi szczegółowe relacje.

     Gratuluję wszystkim, którzy zdołali przełamać standardy w swoich nawykach żywieniowych i próbują nowego i zdrowego odżywiania. Mam nadzieję, że efekty same mówia za siebie :)

     W związku z tematem dań z warzyw i moim twierdzeniem, że proste i szybkie dania są najzdrowsze i najlepsze, przedstawię Wam takie proste, a jednocześnie wesolutkie danie na śniadanie albo kolację. Przy okazji możecie się przekonać, że to naprawdę nic trudnego i często codzienne dania sami w kilka chwil możecie przekształcić w coś zupełnie innego. 

Najdłuższą czynnością w całym daniu jest chyba... zagotowanie wody :P

No dooobra, nie będę dalej podkręcał atmosfery, przedstawiam Wam ...

Papryka i pomidor z jajami w koszulkach.

Składniki na 2 osoby:

- jeden duży albo 2 małe pomidory;
- ok. połowy świeżej papryki albo części papryk żółtej, zielonej i czerwonej (idealna kompozycja ;) );
- 3-4 jaja świeże (robimy 3 :) , 2 dla mnie i 1 dla Limki );
- sok z cytryny lub ocet winny albo balsamiczny (w zależności od pożądanego smaku);
- grubo mielony pieprz czarny i czerwony;
- bazylia (świeża albo suszona);
- sól albo czubryca zielona albo czerwona (pikantna ;) );
- kilka kropli oliwy z oliwek;

    Dla osób o czułych żołądkach: polecam sparzyć wrzącą wodą pomidora i paprykę. Papryka zmięknie, a z pomidora łatwo odejdzie skórka. Jednak pamiętajcie, że w ten sposób pozbawiacie się sporej ilości witamin i najwartościowszych rzeczy zawartych w skórkach.

Sposób przyrządzenia: 

W garnku wstawiamy wodę do gotowania.
W tym czasie przekrojonego na pół pomidora kroimy jak najcieniej w półplasterki i układamy na brzegu talerza. Paprykę również kroimy maksymalnie cienko za pomoca ostrego noża albo nawet szatkownicy na cieniutkie pasemka. Paprykę skrapiamy sokiem z cytryny, delikatnie solimy, dodajemy oliwę i bazylię. Delikatnie mieszamy i układamy na talerzu. Pomidory solimy i przyprawiamy czarnym pieprzem albo przyprawiamy czubrycą.
Wrzącą wodę w garnku solimy i zawirowujemy (chodzi o to, by kręciła się w garnku) i wlewamy pojedynczo jaja. Za pomocą łyżki możemy kontrolować, aby były zwarte i nie rozlały się po powierzchni. Po około minucie wyjmujemy je łyżką cedzakową na talerz (białko powinno być ścięte, a żółtko w środku płynne i wyglądać <jak to nazywa limonka> jak ,,podusia’’ :) ) i posypujemy czerwonym pieprzem. Wystarczy go rozgnieść nożem na desce do krojenia i posiekać.
Można podać z chrupkim pieczywem albo grzankami, np. potartymi przekrojonym ząbkiem czosnku.
Samo podanie czegoś chrupkiego do dań powoduje, że dłużej spożywamy i gryziemy posiłki :P warto o tym pamiętać.



Życzę smacznego i wesołego gotowania ;)

 wdm1

czwartek, 3 marca 2011

124. Dzień Pączka!

W tym pięknym i słonecznym, acz mroźnym dniu, Pączkożercom mówię – buenos dias!

Oczywiste jest, że dzisiejszy dzień, nie może przeminąć i odejść w niepamięć, nie będąc w porę odpowiednio potraktowany .

Zapominalskim przypominam, a oczekującym od dawna wspominam dla radości większej – dziś Tłusty Czwartek. Święto łasuchów i koszmar odchudzających się.  Bać się, czy nie? Trząść się w panice przed dodatkowymi kaloriami, czy zadośćuczynić tradycji?

Dieta dietą, ale (do licha!) nie dajmy się zwariować! Pyszny pączek lub kilka faworków naprawdę nie sprawią, że obwód pasa w ciągu pięciu minut od zjedzenia wzrośnie nam o pół metra, dlatego też apeluję do wszystkich zrzucających kilogramy:

Jeśli macie świadomość swojego czynu i wykażecie się zdrowym rozsądkiem, będziecie wiedzieć, ile możecie zjeść, by nazajutrz nie panikować. Ja o pączki się nie boję, o faworki pyszne również. Zjem i... jutro odchudzę nieco  swoje menu. To wszystko. Bez ogłaszania wszem i wobec, że jestem na diecie i nie jem pączków. Stwierdzenia tego typu w dzień taki jak dziś równają się dla mnie oznajmieniu światu, że jestem cudowna, a mimo, że mam doskonałą figurę i tak nie zjem pączka, bo na pewno przytyję, ale ty, przebrzydły grubasie, zjedz ich kilka i potem płacz. Bla, bla, bla. 

Jeżeli nie dziś, to kiedy? Odmówienie sobie wilgotnego, oblanego lukrem pączka w Tłusty Czwartek równałoby się dla mnie rezygnacji z jajek w Wielkanoc, lub z klusek z makiem w Wigilię. Jak dla mnie zbrodnia... ;)

Dlatego też życzę smacznego i czekam na pączkową relację z Waszej strony =)



P.S. Wybaczcie dotychczasowy brak przepisu na danie z warzyw. Planowałam zrobić to już na początku tygodnia, ale dzień w dzień mamy tyle pracy, że nie mamy czasu przyrządzić nic godnego uwagi. Trudno, by było inaczej, gdy do domu zjeżdża się po dwudziestej pierwszej... Obiecuję poprawę i... zapowiadam coś, co sprawi, że blog zatrzęsie się w posadach <uśmiech iście diaboliczny>.  Tymczasem umykam zgłębiać wiedzę tajemną zwaną budownictwem. Ciao! ;)))) 

  
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...