czwartek, 28 lipca 2011

163. porozmawiajmy o ciuchach.

     Wielkodupie oznacza odzieżową posuchę. Sobie samej dziwię się, że w latach rozmiaru 52 nie przeszkadzało mi (a przynajmniej nie do końca świadomie), że drzwi najpopularniejszych odzieżowych sklepów praktycznie samoczynnie zamykały mi się przed nosem, jakby miały wbudowany detektor na grubasy. To oczywiście metafora, bo nikt nigdy nie zatrzasnął mi drzwi przed nosem, ale czymże było wejście do odzieżówki, jeśli jedyną rzeczą, którą mogłam tam nabyć, był szalik, rękawiczki (ph... też nie zawsze, bo mam za długie palce jak na rękawiczki produkowane dla sieciówek), torebka bądź biżuteria? 

     A tu nagle... kilogramów ubyło, a mnie zalała fala odzieżowego tsunami. OCHOLERRRRRA, mogę wejść w te spodnie! Matko święta, w tę bluzkę też! Aaaaaaa NIEMOŻLIWE, ta jest nawet ZA DUŻA! 

     Tak mniej więcej wyglądały moje reakcje przez pierwsze miesiące rozmiaru 44 (bo wtedy zaczęłam się wbijać w normalne ciuchy). 

     Zawsze marzyły mi się wysokie obcasy. Choć deklarowałam gorąco, że szpilki są obrzydliwe, niewygodne i w ogóle FUJ, tak w głębi serca zawsze pragnęłam móc je nosić. Byłam przekonana, że ważąc ponad setkę, szpilki na moich nogach po jednej dziesiątej sekundy złamałyby się z trzaskiem, dlatego nigdy nawet nie próbowałam ich przymierzyć, oczyma wyobraźni widząc tę sklepową tragedię, za którą musiałabym słono zapłacić.  

     Marzyłam też o spódnicach i sukienkach. Jakby nie patrzeć, grube, krótkie nóżki w ledwo zasłaniających pupę spódnicach lub szortach NIE WYGLĄDAJĄ DOBRZE (choć na ulicach widuję osoby, które najwyraźniej uważają inaczej...) i raczej nikt mi nie powie, że się mylę (a jeśli powie, odsyłam TU). Moje nogi, choć długie, też wyglądały ŹLE (trudno wyglądać dobrze ważąc ponad setkę...). Powiem więcej – wyglądały tragiczne, a teraz i tak ratują mnie tylko czarne, całkowicie kryjące rajstopy. Skakać pod niebo z radości nie mam powodu, ale pocieszająca jest świadomość, że w sukience o długości maxi wyglądam w porządku, a nie jak rozlazła locha.

     Chciałam też czegoś najbardziej zwyczajnego na świecie – opiętych koszulek zamiast t-shirtów wielkości koca. 

     I choć bikini nadal nie zamierzam na siebie włożyć, większość moich odzieżowych celów osiągnęłam. A czy Wy (jeśli nadal walczycie z kilogramami) macie jakieś ciuchowe marzenia? Czy jest jakaś część garderoby, którą pragnęłybyście posiadać, gdy już osiągniecie wymarzoną sylwetkę? A może już takie marzenie udało Wam się zrealizować? ;)  

środa, 27 lipca 2011

162. twaróg w wersji słonej.




     Przez moje całe, niemalże dwudziestotrzyletnie życie nie uznawałam łączenia twarogu z warzywami i pieprzem. Twierdziłam zawsze, że biały ser to biały ser i w mojej opinii pasowały do niego wyłącznie cukier, dżem, cynamon, albo owoce. Ale gusta się zmieniają, smaki podobno też (nie tknęłabym dziś smażonego dorsza, bo mi nie smakuje, ani gotowanych brokułów, ani cukinii – przejadły mi się przez rok cały i trochę wody w Wiśle upłynie, nim znów się do nich przekonam), dlatego aktualnie chętnie przyrządzam na weekendowe śniadania to, co poniżej.

     Składniki: 

- kostka białego, półtłustego twarogu (200 lub 250 g – nie ma większego znaczenia);
- kilka rzodkiewek;
- mała cebula;
- szczypiorek (lub nie);
- rzeżucha (lub nie);
- sól, pieprz, szczypta czubrycy lub ziół prowansalskich;

     Twaróg rozdrabniamy w miseczce. Rzodkiewki i cebulę kroimy w możliwie najdrobniejszą kostkę i wsypujemy do twarogu. Jeśli mamy  i lubimy, dodajemy szczypiorek, ewentualnie rzeżuchę. Przyprawiamy do smaku i jeśli konsystencja jest zbyt sypka, możemy dodać kilka łyżek jogurtu naturalnego lub mleka. Podajemy na sałacie (lub bez, wiadomo), z ulubionym pieczywem.



     To szybki i mało skomplikowany przepis, który  z powodów, które wymieniłam na samym początku, był dla mnie zupełną nowością.

O innych natomiast...
W r ó c i ł a m. W Dąbrowie spędziłam zaledwie dwa dni, ale bawiłam się przednio! Mamcia spełniła moją  gorącą prośbę i przyrządziła mi knedle ze śliwkami (zjeść je po dwóch latach... cudo!), nadprogramowe kokosowe ciasto (a prosiłam, żeby nic nie piekła) i kruche pierożki z wiśniami (odkryła bloga ALEEX - teraz piecze co tydzień, czego efekty widać na tatowym, olbrzymim brzuchu...). Chwała, że dużo czasu spędziłyśmy poza domem (pomijam już fakt, że ciągle padał deszcz, a ja zabrałam ze sobą same letnie ciuchy, przez co zmuszona byłam przytulić maminą szafę), odwiedziłam babcię i spotkałam się z dwiema najbliższymi memu kamiennemu (:P) sercu historycznymi duszyczkami. Było – jednym słowem - OSOM! A... no i właśnie. Mój post o jedzeniu w podróży... hah. Śmierdziało  jajem, paluszkami, pączkami i jakąś wstrętną kiełbachą. Nie mówiąc już o tym, że z ciekawości zerkając na kanapki współtowarzyszy podróży, nie ujrzałam nic prócz sklejonych kromek chleba, a wiecie, jaką mam opinię o kanapkach naszych rodaków... ;) 

No i ogólnie to zapuszczam włosy - M. 



piątek, 22 lipca 2011

161. jedzenie w podróży.

Muszę przyznać, trochę ze wstydem, że należę do tych ludzi, którym podróż kojarzy się przede wszystkim z jedzeniem. I czytaniem, ale to nie blog o czytaniu, więc tę kwestię pominę. Nie różnię się chyba pod tym względem od całej reszty moich Rodaków, którzy w podróż, nawet najkrótszą, zwykli ładować do swych podręcznych torebek / torebeczek / reklamówek kilogramy jadła najróżniejszego, w ilościach, których raczej nie zjedliby spędzając tę samą ilość czasu w domu.

Mając w perspektywie wielogodzinną podróż na południe Polski i komponując z tej okazji  moje całodniowe menu, postanowiłam przypomnieć sobie, cóż interesującego widziałam w PKP ostatnimi czasy...

A widziałam sporo. Suche, kruszące się pieczywo i mlaskanie dobywające się z ust rudowłosego Anglika na trasie Warszawa – Kraków. Nieśmiertelne kanapki ze śmierdzącym jajkiem na twardo (nie zrozumcie mnie źle – jajka na twardo są cudowne, niemniej w ośmioosobowym, gorącym przedziale ich zapach podobny jest do gazów wypuszczanych tylnią częścią ciała...), całą górę rozpuszczonych słodyczy i mojego faworyta – schabowego w bułce. W którejś z mych podróży do Gdańska lub z Gdańska, w przedziale, w którym miałam (wątpliwą) przyjemność być najmłodszą pasażerką, siedziało starsze małżeństwo. Pan z brzuszkiem i pani z brzuszkiem – para najwyraźniej głodna permanentnie, gdyż raz za razem coś jedli. Przeżuwając w spokoju swą rozciapcianą od mokrych warzyw kanapkę, kątem oka zerkałam na panią, która w sporej wielkości reklamówce ukryła najróżniejsze przysmaki, swoje i męża. Z zaciekawieniem obserwowałam jej ruchy, niecierpliwie wyczekując finału, ponieważ nie mogłam pozbyć się wrażenia, że najlepsze wciąż przede mną. Kobieta wydostała z reklamówki dwie przekrojone na pół bułki. Podała je swemu małżonkowi, po czym wyjęła plastikowy pojemnik średniej wielkości, PEŁEN kotletów SCHABOWYCH. Doliczyłam się pięciu, czy sześciu, a podejrzewam, że było ich więcej. Mężczyzna otworzył bułę, kobieta PAC! kotleta i sekundę później ciamkali w najlepsze. Zatkało mnie i gdyby nie warzywa w środku kanapki, miałabym pewnie spore kłopoty z przełknięciem mojej bułki.

Kotlety to jeden z kolejowych przebojów żywnościowych, a z pewnością każdy mógłby podobnych przykładów przytoczyć co najmniej kilka. Ale ja zmierzam do...  wiadomo. Do tego, jak będąc na diecie (znów to paskudne słowo!) nie skazywać się na długotrwałą podróż na głoda, lub na jedzenie kalorycznych, czekoladowych batonów i wypijanie słodkich napojów, po których odczuwamy jeszcze większe pragnienie.  Ja wyposażyłam się w litrową butelkę niegazowanej wody źródlanej i niewielką paczkę chipsów jabłkowych z cynamonem (63 kcal opakowanie). Przed chwilą byłam prawie pewna tego, że zrobię sobie jeszcze kanapkę (sałata, drobiowa wędlina, czerwona papryka, pomidor i rzodkiewki), ale postanowiłam, że o wiele lepiej będzie, gdy przygotuję sałatkę. Wyjeżdżam dość późno, tak więc bez najmniejszego problemu będę mogła zrobić na śniadanie większą porcję sałatki , a część z niej wsadzić do plastikowego pojemnika i zabrać ze sobą. Szybkie, proste i zdrowe. Zauważcie także, że podczas podróży zjadamy zwykle więcej, niż zjedlibyśmy w tym samym czasie będąc w domu. Rano możemy przecież wstać odrobinę wcześniej i zjeść porządne śniadanie, by w podróży nie odczuwać głodu już po przejechaniu trzydziestu kilometrów.

P.S. Odchudzającym się nie polecam wafli ryżowych, ponieważ śmierdzą niemiłosiernie, a jadąc w niewielkim przedziale w pociągu, zapach ten roznosi się błyskawicznie (przerabiałam...).

czwartek, 21 lipca 2011

NEWS!!

Mam newsa, mam neeeewsa! Wczoraj z Biedronce odkryłam zbożowe (?!), słone batoniki w cenie 0,99 zł za sztukę. Są o smaku kminkowym, cebulowym oraz paprykowym. Ostatnie dwa już jadłam, są bardzo smaczne (cebulowy lepszy niż paprykowy) i niskokaloryczne - jeden ma nieco ponad 90 kcal. Polecam! Tym bardziej, że to  chyba jakaś czasowa promocja i pewnie za kilka dni już ich nie będzie. Oprócz batoników jest również parę fajnych produktów dla dietujących, więc warto zerknąć. :))))

wtorek, 19 lipca 2011

160. rusz się, grubasku!

     Wiecie, że kiedyś trenowałam siatkówkę? Bardzo kiedyś i raczej trenowałam, ale trwało to w sumie pięć lat. Pewnie na początku zapowiadałam się świetnie, bo byłam wysoka i jeszcze nie bardzo gruba, więc ktoś mógłby stwierdzić, że mam potencjał i przy odrobinie szczęścia, coś ze mnie wyrośnie (wyrosło właściwie tylko z jednej z koleżanek, która gra aktualnie w PlusLidze Kobiet). No ale potem mi się dupsko rozrosło, a mój trener był karłowatym, skretyniałym ignorantem, gardzącym wszystkimi, którzy mimo starań nie byli w stanie przebić się do pierwszego składu (czyli np. ja), tak więc naderwanie więzadeł, które mi się przytrafiło, było jak dar od losu, który mogłam wykorzystać jako wspaniałą wymówkę. Jako dziewczę słusznych już rozmiarów, tj. w górę już nie rosłam, ale wszerz jak najbardziej, wuefu unikałam jak diabeł święconej wody. Do końca gimnazjum przesiedziałam na zwolnieniu lekarskim, a w liceum byłam już tak tęga, że kolana tak czy siak odmawiały mi posłuszeństwa. Udało mi się więc nie ćwiczyć przez kolejne trzy lata. Na studiach jednak aerobik trafił mi się jak ślepej kurze ziarno, więc nawet dość chętnie uczestniczyłam w tych zajęciach wuefu i było całkiem przyjemnie. Nasza instruktorka na koniec pierwszego roku wystawiła mi piątkę, ponieważ – jak wspomniała – mimo wszystko Agnieszka aktywnie uczestniczyła w zajęciach. To MIMO WSZYSTKO było oczywiście moje sto z groszami na wadze. No i od tamtej pory (w sensie od tego roku z aerobikiem raz na dwa tygodnie) dupska nie ruszałam. Znaczy, tak intensywnie, bo nie mogę powiedzieć, by brzuszki w domowym zaciszu, lub rolki od święta były czymś szalenie męczącym (kontynuować siłowni nie mogliśmy z przyczyn różnych). Nie ruszałam się aż do... przedwczoraj. Nie mogłam bowiem dłużej ignorować bliskości bieżni, tak więc wskoczyłam w adidasy i srrrru... przebiegłam cztery okrążenia, pod koniec będąc przekonaną o zbliżającej się eksplozji moich własnych płuc i doświadczającą pobiegowego ślinotoku, jakkolwiek to brzmi (aktualnie, po dwóch dniach biegania odczuwam bóle w ciele całym, ale nie są to na szczęście bóle skrajnie nieprzyjemne). 

     Piszę o tym wszystkim, ponieważ, kurza stopa, grubasy (zazwyczaj! – znów zaznaczam, by mi kto mądry nie zarzucił generalizowania) się nie ruszają. Ja wiem, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Ja wiem, że oblepiający nas tłuszcz jest na tyle uciążliwy, że skutecznie blokuje w nas jakiekolwiek chęci do wysiłku fizycznego. Ja też kilka lat temu na samą myśl o tym, że miałabym IŚĆ NA SIŁOWNIĘ, albo ĆWICZYĆ NA WUEFIE (na oczach chłopców w równoległych klas?! Po  moim zimnym trupie!!) oblewał mnie zimny pot. Jak to: SIĘ RUSZYĆ?! Żeby mi się tłuszcz trząsł? Żeby mi dupsko skakało w górę i w dół, żebym się zrobiła czerwona jak świeżutka wołowinka, żebym spływała śmierdzącym potem jak po wyjściu z wody i żebym dyszała, jak parowóz? Co to, to nie, nie moi Mili, nie-ma-takiej-opcji, arrivederci, skoczę do sklepu po czekolaaaaadęęęęę! Tak mniej więcej wyglądał mój stosunek do wysiłku fizycznego, gdy byłam gruba. Nie chodziło zresztą tylko o to, że się wstydziłam swojego ciała, które podczas jakichkolwiek gwałtownych ruchów falowało niczym woda na wzburzonym oceanie. Powodem mojej niechęci był również strach przed tym, że mi znów kolano pęknie, jak to mawiać zwykłam, lub że ze zwykłej swej niezdarności (wczoraj stłukłam kolejne dwie szklane miseczki... ostatnie dwie) krzywdę sobie zrobię i tyle z tego będzie. I w sumie nie dziwi mnie, gdy w mailach do mnie piszecie, że właściwie to poszłybyście na siłowię, ale wstydzicie się tego, że ktoś będzie się na Was gapił. Niechże się gapi, wszak przychodzicie tam po to, żeby pozbyć się tego, co Was męczy, nie kroczycie przecież po wybiegu w Mediolanie, nieprawdaż? A ja i tak po raz kolejny powtarzam – lepszy, niż brak ruchu, jest nawet NAJMNIEJSZY wysiłek. Wychodzisz na spacer z psem, to idź żwawym, szybkim krokiem i wydłuż ten spacer o dziesięć minut! Pies z pewnością będzie wdzięczny, a jeśli Tobie się oddech przyspieszy, to wiedz, że zrobiłaś maleńki kroczek do przodu. A kroczek za kroczkiem... Ale pamiętaj o tym, że nawet zwiększając powoli swój wysiłek, nie schudniesz w tydzień. Po wielu, wielu latach siedzenia na tyłku nie myśl nawet o tym, że będziesz w stanie biec bez zmęczenia przez piętnaście minut. Musisz najpierw obudzić swój organizm i swoje od dawna nie używane mięśnie. A sam ruch? Cóż... przyspiesza metabolizm. ;)

Zatem - tak wygląda ktoś, kto się nie rusza :P



A tak wyglądałam, gdy JESZCZE trenowałam (to chyba 6 klasa podstawówki, czy co... szału nie ma :P) 



niedziela, 17 lipca 2011

159. kawowa pianka na zimno.

W tak ciepły dzień jak dzisiaj, gorąca kawa to ostatnia rzecz, którą bym wypiła. Ale kawowa pianka na zimno zamiast deseru... czemu nie?


Jest delikatna, zimna i smaczna. Jej zrobienie zajmuje dosłownie trzy minuty, dlatego naprawdę warto.


Składniki (2 porcje):


- kilkanaście drobno rozkruszonych kostek lodu;

- ¾ szklanki mleka 3,2%;

- 4 łyżeczki kawy rozpuszczalnej (u mnie Jacobs Velvet – w proszku);

- cukier puder / słodzik w płynie;

Wszystkie składniki wrzucamy/wlewamy/wsypujemy do malaksera i przez około minutę miksujemy. Pianka jest gotowa, gdy uzyska gęstą konsystencję. Można ozdobić ją bitą śmietaną, wiórkami czekolady, lub czymkolwiek, na co mamy ochotę. Do malaksera można wlać również 2-3 łyżki śmietany do ubijania lub np. śmietankowe lody. Pianka jest naprawdę gęsta, dlatego najlepiej jeść ją łyżeczką. Jak dla mnie, najlepsza kawa i najlepszy deser jakie można zafundować sobie w upalny dzień.


piątek, 15 lipca 2011

158. seksowna xxl-ka. z inspiracji.

     Wiecie, kto mnie zainspirował z samego rana? Katarzyna Niezgoda. Partnerka Tomasza Kammela, gwoli ścisłości. Patrzyłam na jej zdjęcia na Pudelku, i patrzyłam, i tak pomyślałam sobie nagle, że z pani Katarzyny to ładna kobieta jest. 

     Internauci (jak zwykle niezastąpione, złośliwe sępiska) piszą o niej natomiast, co następuje:

- Gdyby jeszcze schudła to niezła babka by z niej była;
- czekamy na efekt jojo;
- grube krówsko. tyle że tym razem z makijażem;
- Ale maciora!;
- no, czas sie wziac za siebie na powaznie, serce nie wytrzyma, kregoslup i stawy tez pojda...;
- wyglada jak spasiona swinka. wciaz ma trzy podbrodki!!;
- ledwo rece krzyzuje taka jest gruba;
- Musi schudnąć, bo wygląda bardzo wieprzowo... Choć teraz jest o niebo lepiej niż było!;
- wielorybica gigantus;

     Oczywiście komentujący to bez wątpienia cechujące się wybitnie wysokim ilorazem inteligencji, kulturą osobistą  i poczuciem taktu młode damy (czyt. niedojrzałe nastolatki, wystawiające stringi pół metra powyżej spodni i patrzące na świat przez pryzmat chudej dupy).  Pani Kasia natomiast wygląda aktualnie tak:


  
     Ostatnią rzeczą, którą powiedziałabym o niej, to że wygląda fatalnie. Uważam wprost przeciwnie! Nikt nie skupił się nad następującymi rzeczami: pani Kasia ma bardzo obfity biust, który ją „powiększa”, a którego żadną możliwą dietą się nie pozbędzie. Ma również wspaniałe, absolutnie fenomenalne, kształtne nogi, które świetnie wyglądają w obcasach. Pełne kształty ma w okolicach biustu, brzucha i bioder, natomiast jeśli patrzeć na zdjęce na bioder w dół, wygląda zjawiskowo!  

     I już niech komuś wcale się nie chce odchudzać nie wiadomo jak dużo. Niech ma gdzieś diety, bo to jego prywatna sprawa, i niech jest takim, jakim jest, lub niech schudnie, ale nie przesadza. Nie znaczy to jednak, że nie może wyglądać dobrze (pominę otyłość olbrzymią). Może. I to jak najbardziej. Bo wcale nie jest tak, że nawołuję do anorektycznej sylwetki. 

    Niewielu chyba jednak powie, że zamiast TEGO...









woli TO: 



środa, 13 lipca 2011

157. odchudzanie? to nie dla mnie...

     Odchudzanie się jest jak religia. Wyznawców diet jest na świecie tak wielu, że bez najmniejszego problemu mogliby stanowić odrębną grupę wiernych. O odchudzaniu się mówi, pisze, a i pewnie nawet śpiewa, a mimo to są wśród nas tacy, którym nie w głowie odmawianie sobie czegokolwiek. Tacy, którzy może i by w głębi serca chcieli, ale z jakiegoś powodu wcale nie kwapią się do zmiany stylu życia. Dziś będzie o nich. 

     Pamiętam, że gdy byłam młoda (co brzmi dość dziwacznie, gdy wychodzi z moich niemal dwudziestotrzyletnich ust) i głupia (zdecydowanie bardziej, niż obecnie), odchudzanie było czymś, co istniało gdzieś obok mnie, ale jakoś nigdy nie było mi po drodze, by się z nim zaznajomić. Coś jak paralotniarstwo – niby jest, ale nic mi do niego, więc szkoda zawracać sobie głowę. Miałam oczywiście świadomość tego, że wyglądam jak wyglądam i jeśli tak dalej pójdzie, będzie ze mną kiepsko, ale nie stanowiło to dla mnie wystarczającej motywacji do czegokolwiek mającego związek z odchudzaniem. Jednak każda rewolucja ma swoje przyczyny, zarówno pośrednie, jak i bezpośrednie. Dlatego też w moim przypadku musiały się skumulować, a czara goryczy musiała przyjąć jeszcze jedną kropelkę, by się przelać i by to wszystko, co do tej pory było gwoździami do mojej trumny, znikło.
    
     Czy na to czekają ci, którym nie po drodze z odchudzaniem? Na kroplę, która przepełni czarę? 

     Przeglądając w ostatnich dniach maile, które dostałam od czytelniczek od początku istnienia bloga (a jest ich wszystkich bez mała tysiąc!), zwróciło moją uwagę to, jak wiele z nich BOI SIĘ przejścia na dietę. Domyślam się, że w dużej mierze może chodzić o to, o czym ja sama myślałam jeszcze dwa lata temu – że odchudzanie to olbrzymie wyrzeczenia i diabelska wręcz męczarnia. Po części jest to prawdopodobnie również niewiedza (np. no bo nie wiem, co powinnam jeść, a czego nie, albo słynne wiem, że nie mogę jeść po osiemnastej, nie wolno mi też żadnych węglowodanów i tłuszczu). Może to być akże obawa przed porażką wywołaną różnymi czynnikami: tęsknotą do dawnych nawyków, brakiem silnej woli czy lenistwem.  Albo strach przed osiągnięciem sukcesu i natychmiastową porażką w postaci efektu jojo. Nie wspominając również o przekonaniu, że zdrowe jedzenie na pewno parzy w język... ;)

     Terencjusz powiedział, że człowiekiem jest i nic co ludzkie, nie jest mu obce. Mogę powiedzieć dokładnie to samo - rozumiem te wątpliwości, choć bardzo staram się uświadomić ludziom, że są w błędzie, a większość rzeczy, których się boją, to wymyślone i głoszone przez idiotów teorie. Zastanawia mnie tylko, jak wiele spośrod osób wyrażających podobne obawy, próbuje na siłę przekonać się do myślenia o tym, że wyglądają dobrze, że są zdrowi, że grube jest piękne i kochanego ciałka nigdy za wiele. Mam za sobą wszystkie etapy: zaprzeczania, przekonania o swojej wyjątkowości ze względu na otyłość, twierdzenia, że jestem lepsza, niż szczupłe koleżanki, i tak dalej. Ale jeszcze parę tygodni przed moją rewolucją też bałam się tego samego, co wielu innych. Czas jednak pokazał, że bałam się niepotrzebnie. 

niedziela, 10 lipca 2011

156. stukilogramowa miss i działania pozablogowe.

     Dwudziestodwuletnia Bree Boyce, nowa Miss Karoliny Południowej jest najlepszym przykładem twierdzenia, że schudnąć każdy może. Na informację o niej trafiłam w zasadzie całkiem przypadkowo i muszę z ręką na sercu przyznać, że szczęka opadła mi do samej ziemi i długo nie potrafiłam jej podnieść.
     Bree jest bowiem Miss, która ważyła niegdyś 104 kilogramy, a że trzy cyferki na kobiecej wadze to już ostateczny stan, w którym wszystko wokół dzwoni, buczy i wysyła sygnały alarmujące do zrzucenia otyłości, postanowiłam się jej bliżej przyjrzeć. 
     Źródło: KLIK
Wbrew temu, co sugerują plotkarskie portale, przygoda Bree Boyce z "misskami" nie zaczęła się rok temu, a zdecydowanie wcześniej. W 2005 roku jej siostra została miss miasta Florence. Boyce chciała powalczyć o ten sam tytuł, lecz nadprogramowe kilogramy skutecznie jej to uniemożliwiły. Rozpoczęła więc walkę ze swoją tuszą. Zaczęła się zdrowo odżywiać i ćwiczyć. Koronę Miss Florence zdobyła pięć lat później. W związku z tym, że owa korona nie miała tak wielkiego znaczenia jak korona Miss Południowej Karoliny, nie mówiło się o tym głośno, pomimo tego, że już wtedy panna Boyce zaczęła propagować zdrowy styl życia.
     W styczniu Bree stanie do walki o tytuł Miss Ameryki i ma spore szanse go zdobyć. W końcu jest teraz najbardziej medialną spośród wszystkich kandydatek do tego tytułu. Warto jednak zauważyć, że przemiana z brzydkiego kaczątka w pięknego łąbędzia nie trwała rok czy dwa, a zdecydowanie dłużej. Ważąc tyle co ona, nie można w zaledwie rok zrzucić tyle kilogramów, jednocześnie pokonując kolejne szczeble na drodze do korony. To, że schudła jest faktem. To, że rzekomo dokonała tego wszystkiego w ciągu roku, trąci propagandą mającą na celu odchudzić obywateli Stanów Zjednoczonych. Tylko czy sukces Bree rzeczywiście zachęci Amerykanów do porzucenia fast foodów na rzecz zdrowej żywności?
     Bree aktualnie jeździ po kraju i przekonuje swoich rodaków do aktywnego trybu życia i zdrowego jedzenia. Będzie jej trudno, ponieważ powszechnie wiadomo, jak fatalnie żywią się Amerykanie i jak wyglądają (polecam gorąco program Mała piękność, emitowany na TLC – zerknijcie proszę na mamy małych „miss”). Sama Bree jest doskonałym przykładem dla młodych dziewcząt, które mają problem z odchudzaniem. Jej historia to trochę historia jak z bajki, ale dziewczyna  jest chodzącym i oddychającym dowodem na to, że SIĘ DA (i choć konkursy piękności trącą uprzedmiotowieniem kobiety, nie miałabym nic przeciwko wystąpieniu w takowym, gdyby tylko natura nie poskąpiła mi  tego i owego :P).






Ja sama... działam. Najprawdopodobniej zrządzeniem losu udało mi się poznać panią Małgosię Kmiecik, specjalistkę zdrowej urody. Jest absolutnie niesamowitą i obłędną kobietą, zakochaną po uszy w kosmetyce naturalnej i pielęgnacji ciała zarówno od wewnątrz, jak i z zewnątrz (stosuje sprawdzone metody połączenia preparatów z kosmetyki naturalnej i endokosmetyki, zatrzymujące procesy starzenia, poprawiające kondycję organizmu i wspomagające leczenie wielu chorób). Stosuje również unikalne, opatentowane formuły, których naczelnym zadaniem jest intensywnie wspomagać naturalną regenerację skóry, poprawę jej jakości i walkę ze zmarszczkami. Co mnie osobiście urzekło najbardziej, to fakt, że pani Gosia jest zdecydowaną przeciwniczką inwazyjnych metod kosmetycznych, które uszkadzają skórę i mięśnie, a stosuje tylko naturalne składniki. Nie muszę chyba dodawać, że od razu zaskoczyłyśmy i wpadłyśmy na mnóstwo fantastycznych pomysłów. Nie ukrywam, że w ostatnim czasie czasu kilkakrotnie dostałam propozycje, by nauczyć kogoś zdrowo gotować, zdrowo się odżywiać, a nawet pomóc w robieniu czegoś tak zwyczajnego, jak zakupy (co wybrać, jak rozpoznać czy coś jest zdrowe itp.). Długo opierałam się takim pomysłom, twierdząc, że skoro mam bloga i z niego można dowiedzieć się wielu rzeczy, po co wykraczać poza to? Ale podejście pani Gosi obudziło we mnie chęć zmian. Dużo wskazuje na to, że już wkrótce wystartujemy z serią warsztatów dotyczących zdrowego żywienia, odchudzania i naturalnej pielęgnacji skóry (łącznie z zajęciami praktycznymi) oraz naturalnej suplementacji. Zainteresowanie nimi w Gdańsku jest całkiem spore, dlatego z optymizmem podeszłam do tematu. Trzymajcie kciuki! =)))
Na dodatek... limonka na świeżo! ;)



piątek, 8 lipca 2011

155. kalafiorowo-brokułowa surowość.

     Ręce w górę, kto jadł surowe kalafiory i brokuły! Eee... Okej? Podejrzewam, że raczej ze świecą szukać tych, którzy odważyli się eksperymentować. A szkoda! 

     W życiu nie pomyślałabym, że surowy brokuł lub, co lepsze, surowy kalafior, tak bardzo przypadną mi do gustu! Właściwie tak bardzo, że teraz nie przełknęłabym już gotowanego brokuła... Wczoraj próbowałam. Wyszło kiepsko.  

     Ponieważ surowe drzewka jadłam już jakiś czas temu (ale osobno), pomyślałam, że czas najwyższy wykorzystać je do sałatki z tofu, którego  termin ważności zbliżał się ku końcowi.

Sałatka z surowego kalafiora, brokuła i tofu

Składniki:

- pół brokuła;
- pół kalafiora;
- kostka tofu (180 g, teraz do kupienia w Biedronce za 3,49 o ile mnie pamięć nie myli);
- łyżka musztardy;
- sos sojowy (użyłam ciemnego);
- sól, pieprz, olej/oliwa z oliwek

     Brokuła i kalafiora myjemy, po czym dzielimy na niewielkie różyczki i wrzucamy do miski. Tofu kroimy w kostkę, chwilę marynujemy w sosie sojowym, a po chwili wrzucamy na patelnię z niewielką ilością oleju bądź oliwy z oliwek i przez parę minut  , doprawiając do smaku solą i pieprzem. Usmażone tofu wrzucamy do miski, delikatnie mieszamy i dodajemy dużą łyżkę musztardy sarepskiej (choć równie dobra powinna być francuska lub dijon). Ponownie mieszamy.



     Przyznam szczerze (jak zwykle zresztą), że sałatka jest naprawdę zaskakująca. Ktoś, kto nigdy nie miał przyjemności jedzenia brokuła i kalafiora na surowo, może uznać że to zakrawające na głupotę szaleństwo, ale warto. Musztarda wpadła mi do głowy w ostatniej chwili i okazało się, że to strzał w dziesiątkę, bo sałatka posmakowała mi tak bardzo, że z pewnością jeszcze wielokrotnie zagości na tego lata na naszym stole. Było to moje pierwsze podejście do tofu, więc jest to kolejny produkt, do którego się przekonałam. Myślę, że taką sałatkę dobrze jest zjeść na kolację, bądź na lekki obiad, na przykład z samymi ziemniaczkami z wody, posypanymi koperkiem. 

     Przepis dedykuję Ninoczce, która jak nikt inny, jednym swoim komentarzem potrafi zmobilizować mnie do podjęcia decyzji o umieszczeniu na blogu jakiegoś przepisu ;)

czwartek, 7 lipca 2011

154. najzdrowsza dieta świata?

     Gdyby ktoś kiedykolwiek zastanawiał się nad tym, którego kraju mieszkańcy odżywiają się najzdrowiej, prędzej czy później trafiłby do krajów basenu Morza Śródziemnego. Nie od dziś dowiem wiadomo, że dieta śródziemnomorska jest najzdrowsza, zawiera bowiem produkty nieprzetworzone i pełnoziarniste, nasiona roślin strączkowych, morskie ryby, warzywa i owoce, a także oliwę z oliwek. W zasadzie w ciągu ostatnich (mniej więcej) pięćdziesięciu lat i ten fantastyczny sposób odżywiania spadł na łeb na szyję ze względu na coraz bardziej siedzący tryb życia i wysokoprzetworzone papu, niemniej są miejsca (np. Kreta), gdzie ten zdrowy sposób żywienia nadal funkcjonuje. 

     Magazyn U.S. News & WorldReport, publikujący wiele fantastycznych rankingów z najróżniejszych dziedzin (m.in. edukacji i zdrowia), podjął się ostatnio oceny najpopularniejszych w USA sposobów żywienia.  Miesiąc temu, dokładnie 6 czerwca, opublikowano wyniki badań 22 uznanych ekspertów (informacje o tym, KTO oceniał diety, znajdziecie TUTAJ). Pierwsze miejsce w tym rankingu zajęła dieta DASH (ang. Dietary Approaches to Stop Hypertension – zalecenia dietetyczne, mające na celu obniżenie nadciśnienia), drugie z kolei dieta śródziemnomoska (warto wspomnieć, że na podstawie obu diet powstaje menu dietetycznego cateringu LightBox, o którym pisałam TU). 

     Czym charakteryzuje się dieta DASH? Jej twórcy dokonali podziału produktów spożywczych na osiem grup. Każdej z nich została przypisana określona ilość porcji, które wolno zjeść w ciągu dnia i które można ze sobą dowolnie łączyć. I tak: 

     Produkty zbożowe oraz kasze (dostarczające błonnika utrudniającego przyswajanie tłuszczu i obniżającego poziom cholesterolu): 
- 5-6 porcji dziennie (z czego jedna porcja to: 3 łyżki muesli wielozbożowego, płatków owsianych lub pół szklanki ugotowanego ryżu lub kaszy, kromka chleba pełnoziarnistego lub razowego albo mała grahamka);

     Warzywa (będące źródłem potasu, bardzo istotnego w procesie regulacji gospodarki wodnej organizmu oraz obniżającego ciśnienie):
 - 4-5 razy w ciągu dnia (najlepiej zjadane na surowo, ewentualnie gotowane na parze. Porcję stanowi np. szklanka surowych warzyw, pół szklanki gotowanych warzyw, szklanka soku warzywnego);

     Owoce (źródło witaminy C i beta-karotenu, które chronią tętnice przed działaniem wolnych rodników): 

- wg zaleceń twórców diety należy jeść je 4-5 razy dziennie, najlepiej na surowo, łącznie ze skórką (jeśli się da :P). Porcją może być średniej wielkości owoc, ćwierć szklanki owocowego soku, garść rodzynek, pół szklanki borówek bądź jeżyn lub 4-5 suszonych moreli);  

     Chude przetwory mleczne (które stanowią źródło wapnia i witaminę B2, łagodzącą objawy stresu i mającą dobry wpływ na działanie układu nerwowego):
- 2-3 razy dziennie. Porcja to np. szklanka maślanki, pół szklanki naturalnego jogurtu, ¼ kostki chudego bądź półtłustego twarogu; 

     Orzechy, nasiona, strączkowe (obniżające o niemal 30% poziom złego cholesterolu i wzmacniające serce dzięki dużej zawartości potasu): 
- jedz 45 razy tygodniowo (np. 1/3 szklanki orzechów lub migdałów, 2 łyżki nasion słonecznika lub dyni, pół szklanki zielonego groszku);

     Morskie ryby (bogactwo kwasów tłuszczowychh omega-3, które zapobiegają zakrzepom i obniżają ciśnienie): 
- 2-3 razy w tygodniu, z czego porcja to 100 g ugotowanej lub smażonej ryby;

     Tłuszcze roślinne (posiadają zdrowe dla serca nienasycone kwasy tłuszczowe): 
- spożywaj 2–3 razy dziennie. Porcja to: łyżeczka margaryny miękkiej z kubeczka, łyżeczka majonezu, łyżka oliwy lub oleju rzepakowego;

     Miód i gorzka czekolada (mają działanie przeciwutleniające, co zmniejszaja ryzyko zakrzepów oraz zawałów serca):
- jedz 3-4 razy w tygodniu. Porcja to: łyżeczka miodu, kostka czekolady.

     Co również istotne, stosując dietę DASH należy ograniczyć spożycie soli do pół łyżeczki dziennie. Należy pamiętać o ograniczeniu picia kawy i dostarczaniu sobie co najmniej 1,5 litra płynów (zalecana jest niskosodowa woda mineralna lub zielona herbata).  

     O tym, w jaki sposób oceniano diety i co wzięto pod uwagę, możecie przeczytać TUTAJ, natomiast informacje o samych dietach znajdziecie w TYM miejscu. 
Istotne jest, że wśród dwudziestu diet nie znalazła się popularna dieta Dukana (to, że coś jest skuteczne, nie znaczy że zdrowe. Było nie było, głodówka też jest skuteczna...).

sobota, 2 lipca 2011

153. można też pisać.

             (...) Słowo daję, byłam pewna, że podczas tej urokliwej sesji w łazience schudłam co najmniej trzy kilogramy. 
            - Dlaczego ty w ogóle jesz takie rzeczy? – zapytał mnie Eryk, gdy nazajutrz, nadal wstrząsana mdłościami, omdlewającym głosem zdawałam mu szczegółową relację o aktualnym stanie mojego zdrowia. Przeklinałam wszystkie serki topione na świecie i wyobrażałam sobie, jak każda fabryka produkująca ten szatański produkt rozpada się w pył. 
            - Nie jem... od dzisiaj... – jęknęłam. 
            Byłam stuprocentowo pewna tego, co mówię. Logicznym było dla mnie, że skoro i tak sama myśl o włożeniu czegokolwiek do ust powoduje u mnie potężne mdłości, mogę wykorzystać tę sposobność do przejścia na dietę. Nie miałam pojęcia jak to się robi, co powinnam jeść, a czego nie. O czym na zawsze zapomnieć, a do czego się przekonać. Czułam się trochę jak przedszkolak, któremu wręczono do ręki „Lalkę” i kazano wypisać wszystkie romantyczne i pozytywistyczne cechy Wokulskiego. Byłam zdezorientowana.
            Jeszcze tego samego dnia, gdy nie czułam się już do końca wyżuta i wypluta, postanowiłam wykorzystać Internet do czynności, która nigdy wcześniej nie przeszła mi przez myśl. Z namaszczeniem godnym kapłana, na klawiaturze mojego komputera wystukałam słowo DIETA. Lawina ruszyła. Niemal zmiotła mnie z krzesła. Niezliczona ilość stron internetowych poświęconych dietom, odchudzaniu, kaloriom i Bóg wie, czemu jeszcze wiążącemu się ze zdrowym stylem życia sprawiła, że rozdziawiłam usta i tępo wpatrywalam się w ekran. Dieta Montignaca, dieta South Beach, dieta owocowa, dieta 1000 kcal, dieta, dieta i jeszcze raz dieta. W głowie mi się nie mieściło, że aż tyle tego cholerstwa ludzie nawymyślali, żeby grubasy miały się czym zajmować. Uważnie śledziłam więc po kolei wszystkie diety, o których pisano, że na sto miliardów procent są skuteczne, gwarantują szybką i trwałą utratę wagi i po których na pewno nie dosięgnie mnie koszmar odchudzających się – efekt jojo. To akurat jeszcze niewiele mnie obchodziło. Ważyłam sto dwanaście kilogramów i nigdy przedtem nie byłam na diecie, nie wspominając już o czymś, co zwie się „utrzymaniem wagi”. Z jednej strony chciałam być rozsądna i nie zaszkodzić sobie jakimś drastycznym jadłospisem zezwalającym na dwa sucharki i pół pomidora dziennie, z drugiej natomiast, skoro już podjęłam tę trudną decyzję o przejściu na dietę, efekty chciałam osiągnąć jak najszybciej (...)

wszelkie prawa zastrzeżone. 



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...