Wielkodupie oznacza odzieżową posuchę. Sobie samej dziwię się, że w latach rozmiaru 52 nie przeszkadzało mi (a przynajmniej nie do końca świadomie), że drzwi najpopularniejszych odzieżowych sklepów praktycznie samoczynnie zamykały mi się przed nosem, jakby miały wbudowany detektor na grubasy. To oczywiście metafora, bo nikt nigdy nie zatrzasnął mi drzwi przed nosem, ale czymże było wejście do odzieżówki, jeśli jedyną rzeczą, którą mogłam tam nabyć, był szalik, rękawiczki (ph... też nie zawsze, bo mam za długie palce jak na rękawiczki produkowane dla sieciówek), torebka bądź biżuteria?
A tu nagle... kilogramów ubyło, a mnie zalała fala odzieżowego tsunami. OCHOLERRRRRA, mogę wejść w te spodnie! Matko święta, w tę bluzkę też! Aaaaaaa NIEMOŻLIWE, ta jest nawet ZA DUŻA!
Tak mniej więcej wyglądały moje reakcje przez pierwsze miesiące rozmiaru 44 (bo wtedy zaczęłam się wbijać w normalne ciuchy).
Zawsze marzyły mi się wysokie obcasy. Choć deklarowałam gorąco, że szpilki są obrzydliwe, niewygodne i w ogóle FUJ, tak w głębi serca zawsze pragnęłam móc je nosić. Byłam przekonana, że ważąc ponad setkę, szpilki na moich nogach po jednej dziesiątej sekundy złamałyby się z trzaskiem, dlatego nigdy nawet nie próbowałam ich przymierzyć, oczyma wyobraźni widząc tę sklepową tragedię, za którą musiałabym słono zapłacić.
Marzyłam też o spódnicach i sukienkach. Jakby nie patrzeć, grube, krótkie nóżki w ledwo zasłaniających pupę spódnicach lub szortach NIE WYGLĄDAJĄ DOBRZE (choć na ulicach widuję osoby, które najwyraźniej uważają inaczej...) i raczej nikt mi nie powie, że się mylę (a jeśli powie, odsyłam TU). Moje nogi, choć długie, też wyglądały ŹLE (trudno wyglądać dobrze ważąc ponad setkę...). Powiem więcej – wyglądały tragiczne, a teraz i tak ratują mnie tylko czarne, całkowicie kryjące rajstopy. Skakać pod niebo z radości nie mam powodu, ale pocieszająca jest świadomość, że w sukience o długości maxi wyglądam w porządku, a nie jak rozlazła locha.
Chciałam też czegoś najbardziej zwyczajnego na świecie – opiętych koszulek zamiast t-shirtów wielkości koca.
I choć bikini nadal nie zamierzam na siebie włożyć, większość moich odzieżowych celów osiągnęłam. A czy Wy (jeśli nadal walczycie z kilogramami) macie jakieś ciuchowe marzenia? Czy jest jakaś część garderoby, którą pragnęłybyście posiadać, gdy już osiągniecie wymarzoną sylwetkę? A może już takie marzenie udało Wam się zrealizować? ;)