Dudnią i dudnią, a mnie coraz bardziej wierzyć się nie chce. W tę kołobrzeską smażalnię, o której w telewizji mówią, że „odświeżano” w niej surówki i używano spleśniałego sera. Może nawet nie tyle, że nie wierzę, bo to dla mnie żadna nowość. Wierzyć mi się nie chce w to, że turyści na wakacjach na te fast foody i „smażeniznę” wciąż rzucają się, jak szczerbaty na suchary. I to nie ci, którzy na pierwszy rzut oka wyglądają na dbających o sylwetkę, o nie. Mówię o tych, którzy wyglądają, jakby fast foodów nie powinni nawet wąchać, a co dopiero pakować je do swych ust. Jestem niesprawiedliwa? Dlaczego? Dlatego, że mówię na głos to, o czym i tak powszechnie wiadomo? Tak, mówię. I mówić będę. Co więcej, to nie jest mój pierwszy raz.
Ostatnio dostałam maila. Od pani, która prosiła mnie o radę, w jaki sposób ma sobie poradzić z jedzeniem, gdy pojedzie z dziećmi nad morze. Coś w stylu: Wiesz, Limonko, wszędzie przecież lody, gofry, smażone ryby, frytki, zapiekanki, trudno się oprzeć! Trudno? TRUDNO? Na litość boską, trudno? Jak w takim razie miliony ludzi w Polsce radzą sobie na co dzień? Wakacje to kulinarna dyspensa? Klapki na oczach, jak u konia? Ktoś komuś ręce wykręca i mówi: „żryj!”? Bo przecież kusi… ktoś by powiedział. Bo przecież wakacje… Kusi? Wakacje? Naprawdę? Kogo nie kusi, ręka w górę!
Przecież to wszystko mi się NIE ŚNI. Bywam na plaży, raz w tygodniu średnio. I WIDZĘ, kto i co je. Obserwuję biedne, małe dzieci, z buziami usmarowanymi sosem z hamburgera, które nie potrafią sobie poradzić z ogromną, zbyt dużą jak na ich możliwości, bułką. Widzę słusznych rozmiarów mamusie i tatusiów z brzuszkiem, którzy chętnie dojadają to, czego ich dzieci nie miały siły zjeść. Widzę lejące się litrami słodkie, gazowane napoje i olbrzymie porcje panierowanej ryby (prawie zawsze kupionej uprzednio w hipermarkecie, rzadko świeżej, kupionej od rybaka) z tłustymi frytkami. To naprawdę aż taka frajda? Diabelskie kuszenie na deptaku i plaży, któremu trudno się oprzeć? Czy jedzenie tłustego, wysoko przetworzonego pożywienia jest aż tak przyjemne (i smaczne?!), że zrezygnowanie z niego to największa tragedia urlopu? A później się okazuje, jak wczoraj, że panie w smażalni ładują do hamburgerów spleśniały ser (ciekawe, w jakich warunkach i jak długo leżał, że zdążył spleśnieć...). Że „odświeżają” surówki. Że na urlopie nadzwyczaj często trafiają się ludziom zatrucia pokarmowe. Już nawet nie chce mi się wspominać o tym, jak bardzo niezdrowe i kaloryczne jest to gówniane jadło serwowane w obskurnych, nadmorskich budach.
Brakuje mi w Polsce takiego naszego, rodzimego Jamiego Olivera. Oliver w Wielkiej Brytanii ( i USA) już kilka lat temu rozpoczął walkę przeciwko karmieniu dzieci fast foodami i niezdrową żywnością – propaguje ekologiczną, zdrową kuchnię i możliwie najmniej przetworzone potrawy. Może gdyby i u nas więcej ludzi mówiło o tym, że śmieciowe żarcie jest w istocie ŚMIECIOWE, byłoby inaczej?