środa, 23 lutego 2011

123. krótko o jadłospisie, w odpowiedzi na uprzejmą prośbę.

Po pierwsze:

W pierwszej blogowej ankiecie zagłosowało 189 osób. To trochę niewiele, zważywszy na codzienną ilość odwiedzin na stronie, ale jak na pierwszy raz i tak całkiem niezgorzej, więc nie zamierzam narzekać.

Po drugie:

Zwyciężyła... potrawa z warzyw! Warzywom gratulujemy! Prawdę mówiąc, miałam cichą nadzieję na zwycięstwo DESERU, co byłoby doskonałym dowodem dla wszystkich malkontentów narzekających na to, że pozwalam sobie na zbyt dużo, jeśli chodzi o przepisy, ale drugie miejsce i niewielka różnica w ilości głosów to i tak świetny, bardzo wymowny wynik.  

Głosy rozkładały się następująco:

1. Potrawa z warzyw - 51 głosów 
2. Deser -   48 głosów 
3. Potrawa z mięsa -   34 głosy 
4. Potrawa z kasz/makaronu/ryżu -   31 głosów 
5. Zupa - 25 głosów 


W tej właśnie kolejności umieszczę przepisy w najbliższym czasie, dlatego też na dniach spodziewajcie się warzywnego blitzkriegu.

Dzisiejszy post natomiast powstał na prośbę dziewczyn, które chciały przeczytać o tym, co jadłam na samym początku diety. 
Problem jednak w tym, że jeśli opiszę wszystko dokładnie tak, jak to wyglądało, będzie to antyteza tego, co  przez cały czas staram się przekazywać. Że aby schudnąć, nie trzeba się głodzić. Jak już wspomniałam, moje początki nie były ani dokładnie przemyślane, ani wystarczająco zdrowe. Ponieważ nie byłam tak biegła w liczeniu kalorii jak teraz (czasami wolałabym nie znać na pamięć wszystkich wartości... :P) i wydawało mi się, że im mniej zjem, tym lepiej dla mnie, czyniłam głupoty. Okres ten nie trwał na szczęście długo, niemniej spadek wagi zanotowany w nim był dość spory i wynosił około dziesięciu kilogramów. Początkowo jadłam dość jałowo, rano pieczywo chrupkie z twarożkiem, na obiad BYLE CO (byle czym był na przykład gorący kubek, albo kilka surowych warzyw), a na kolację kurzy cyc lub tuńczyk, a do tego warzywa. Później też nie było lepiej, ponieważ namiętnie spożywałam prawie albo całkowicie odtłuszczone mleko (phh... od wody różni się chyba tylko tym, że jest BIAŁE), a najzdrowszym wg dietetyków jest to o zawartości tłuszczu co najmniej 1,5%. Owoców unikałam, jak tylko mogłam, gdyż byłam święcie przekonana o tym, że od nich UTYJĘ.  Była to oczywiście głupota przez wielkie GIE, na szczęście jak najbardziej uleczalna, ponieważ już kilka miesięcy później, usłuchawszy w końcu rad mojego Lubego, zmieniłam diametralnie podejście do jedzenia. Ponieważ nie widzę potrzeby pisania po raz kolejny o polecanych przeze mnie opcjach śniadaniowych i obiadowych, odsyłam do starego bloga:

O moich (już dość rozsądnych) śniadaniach napisałam W TYM MIEJSCU

Trochę o szybkim jedzeniu na obiad TU.

O kolacjach i o tym, co zwykle jemy... hmm... ponieważ nasz aktualny (tymczasowy?) styl życia poniekąd narzuca nam konieczność spożywania obiadu w porze kolacji, nie mogę napisać o tym, co ląduje na naszych talerzach na kolację, bo zwykle jej NIE MA. Tzn. zwykle nie ma dla mnie, bo trudno nazwać kolacją kilka desek z twarożkiem i ogórkiem kiszonym, na którego punkcie mam jobla ostatecznego; po późnym obiedzie jestem najedzona. Waldek z kolei zjada warstwowe kanapki ze wszystkim, co tylko możliwe (sałata, kapusta pekińska, szynka drobiowa, żółty ser  <koniecznie dziurawy>, pomidor, papryka, kiszony ogórek, musztarda <albo> ketchup <albo> chrzan <albo> majonez, rzeżucha). Wygląda to jak chybotliwa wieża, ale skutecznie syci (co i tak ostatnio nie powstrzymało go przed wyjedzeniem wszystkich kokosanek, które ostatnio upiekłam u teścia...).

Ale tydzień tygodniem, a weekend weekendem i wtedy  po bożemu, jak na ludzi kochających jeść przystało, celebrujemy kolację. Ta winna być lekka i nie obciążać zanadto naszego organizmu na noc, dlatego też na naszym stole niepodzielnie królują sałatki. Istnieje jedna podstawowa, co do której zawsze mamy pewność, że nas nie zawiedzie, a w zależności od przypraw będzie smakowała różnie. Po raz kolejny przytaczam składniki:

Sałata - kapusta pekińska – pomidor – ogórek kiszony - oliwa z oliwek / olej – sól – pieprz.

W zależności od dodatków (lub tego, czy w ogóle istnieją jako osobne, czy część  sałatki), dodajemy:

- Cebulę białą / czerwoną;
- Por;
- Paprykę;
- Pieczarki;
- Oliwki zielone / czarne;
- Czerwoną fasolkę;
- Kukurydzę;
- Kapary;
- Kawałki kurczaka / indyka;
- Tuńczyka;
- Grzanki;
- Jajko / jajka;

(mieszać do woli!)


Jako przyprawy, prócz soli i pieprzu:

Bazylię / ocet balsamiczny i odrobinę bazylii / zioła prowansalskie / czubrycę / szczypiorek / sos sojowy jasny / sos jogurtowo-majonezowy (łyżeczka majonezu na 2 łyżki jogurtu naturalnego) / sos czosnkowy / sos majonezowo-ketchupowy (dla rozpusty... :P) / rzeżuchę / natkę pietruszki.

Czasami robię coś zgoła innego, np.:

- Kapusta pekińska – marchewka starta na wiórki – cebula posiekana w piórka – jabłko starte na wiórki - por – sos majonezowo-jogurtowy;

I tak najprościej jest wrzucić do jednej miski po trochu wszystkiego, co mamy w lodówce i wybadać, jakiej przyprawy nam brakuje. Ostatnio dostałam w miseczce parę łyżek czegoś na wzór sałatki egzotycznej. Pomijając fakt, że brakowało w niej przypraw i dopiero ingerencja Waldka wydobyła z niej to, co powinna, zdziwiło mnie, że będzie smakować mi następujące połączenie: 

Pomidor – banan – czerwona papryka – mandarynka (Waldek dodał soku z cytryny i goździków).

I właśnie sałatki na kolację sprawdzają się moim zdaniem najlepiej. Można oczywiście oprócz nich zjeść również kawałek dobrej ryby, lub jedną, czy dwie czosnkowe grzanki, ale niech to będzie ledwie dodatek i sałatki nie przyćmi. Warto jest zapomnieć o „chlebusiu”, bo na niego najlepszą porą jest poranek. Dobrym wyborem będą również warzywa na patelnię, jeśli tylko mamy ochotę na coś ciepłego. Ostatnio zakochałam się w spaghetti z czosnkiem i pokrojoną drobniutko czerwoną papryką, na które przepis podała Ewa Wachowicz kilka tygodni temu w swoim programie. Ale jeśli ktoś boi się makaronu (można się zatracić, bo pyszne, oj można... ;p), nie polecam. 

„Antywarzywcom” polecam... hmm... jogurt naturalny? Niechże i będzie z pokrojonym jabłkiem, gruszką, czy czymkolwiek tego rodzaju. Niechże i płatki jęczmienne bądź gryczane uświadczy w swym jedwabistym, kremowym wnętrzu... No dobra, koniec. Kolacja dla ,,antywarzywców” nie przychodzi mi do głowy, ponieważ zupełnie nie umiem wyobrazić sobie kogoś, kto chce się pozbyć sadełka i nie je warzyw. Polecam więc pajdę chleba ze smalcem i wymazanie ze swojego słownika słowa DIETA... ;)  

czwartek, 17 lutego 2011

"Samo Zdrowie".

Mój wywiad właśnie doniósł mi, że nareeeeeeszcie, w najnowszym numerze magazynu "Samo Zdrowie" znajdziecie parę słów na temat naszego bloga. Pieniąchy w dłoń i zapraszam do kiosków! ;)

środa, 16 lutego 2011

122. fotomotywacja.

Jak mi przybywa, to oglądam. Kilogramów oczywiście gdy przybywa. Bez bicia przyznaję, iż chwilowo utraciłam kontrolę nad własnym jedzeniem i srrrrrru, dwa kilogramy w górę. Pomijam kwestię, że tydzień zajmuje mi w takich przypadkach powrót do normalności, niemniej postanowiłam szczerze przyznać, że lekko przesadziłam. Zdarzają mi się wpadki, a jakże! Zdrowe odżywianie nie oznacza, iż od czasu do czasu nie możemy pozwolić sobie na chwilowe zapomnienie. Dobrze jednak, gdy mamy tego świadomość i przed samym sobą potrafimy powiedzieć – zapędziłam/zapędziłem się. I ja się właśnie zapędziłam. Wielogodzinne siedzenie przed komputerem, nad skanami, kserówkami i niezliczoną ilością dokumentów, litry kawy i brak ruchu (spacery z psem to ledwie marna imitacja wysiłku fizycznego) nie pomogły. Tak więc dziś na wadze +2 i od razu podjęłam decyzję o natychmiastowym zaciśnięciu pasa.  

W takich przypadkach dobrze jest... obejrzeć zdjęcia. Swoje. I ocenić je. OBIEKTYWNIE. Wszystkie, jak leci. Z okresu wielkodupia, ze szczupłych czasów, najlepiej po kolei. Bo to pomaga. Za każdym razem, gdy oglądam swoje zdjęcia sprzed kilku lat, ogarnia mnie wstręt (i wszystkie pokrewne odczucia). Widzę, jakim potworkiem byłam i wiem na sto pięćdziesiąt tryliardów procent, że NIGDY-WIĘCEJ-TAKIEJ-WAGI. Porównywanie starych i nowych zdjęć to w pewnym sensie również rozrywka. Obserwowanie tego, co się zmieniło, nawet w samym spojrzeniu. Widzę błysk w swoich oczach, radość ogólną i przede wszystkim to, że było warto, bo w końcu nie wstydzę się oglądać siebie na ekranie komputera. Nie uciekam spłoszona i zawstydzona nie błagam: uuuusuuuuuń!. Wkurzam się najwyżej, że zrobiłam minę, jakbym odczuwała palącą konieczność udania się do ubikacji, albo że włosy nie ułożyły mi się tak, jak powinny. Efekty diety najlepiej widać właśnie na zdjęciach. Kupując nowe ubrania w sklepie, dostrzegamy oczywiście fakt, że są one coraz mniejsze, ale dopiero porównując fotografie widzimy wyraźnie, jak wielka zmiana zaszła w naszym ciele i w nas samych. 

Dlatego też odpowiadając na prośbę o zdjęcia dla motywacji... garstka fotek sprzed diety. No i jedno aktualne, z Walentynek (niestety nic świeżego całej sylwetki nie mam, zima, zimno, zero wyjść ze sposobnością do robienia zdjęć).







poniedziałek, 14 lutego 2011

121. o skaczącym jojo i o tym, co zrobić, by nie nadeszło.

Szalonooka  poprosiła, bym rozwinęła temat efektu jojo. Pisałam na ten temat w poście numer 54, ale prawdopodobnie przez niedopatrzenie nie zgłębiłam tematu stopniowego powrotu do odpowiedniego dla każdego dziennego zapotrzebowania energetycznego. 
Średnia dla kobiety to 2000-2500 kcal, dla mężczyzny natomiast 2500-3000 kcal (różne źródła podają różne dane). Wartości te, co oczywiste, są wyższe dla osób pracujących fizycznie. Do podobnych cyferek powinniśmy dążyć po zakończeniu diety i osiągnięciu odpowiedniej wagi. Dietetycy mówią, że kluczem do udanego „wyjścia” z diety jest to, by okres,  który na to poświęcamy, trwał tyle, co dieta. Pani Halszka Gędek, dietetyk z Poradni Żywieniowej FOOD LINE w Warszawie, w jednym z internetowych wywiadów, stwierdziła, iż: 

po zrzuceniu dużej ilości kilogramów (...) nie jest możliwy powrót do kaloryczności diety wynikającej z zapotrzebowania energetycznego podawanego przez normy,(...) ponieważ każda próba odchudzania obniża bowiem tempo przemiany materii.


O tym, że do normalnej wartości wrócić nie można – przyznaję bez bicia – nigdy dotąd nie czytałam. Wynika więc z tego, że ta norma po diecie powinna być niższa. W tego typu kwestiach trudno wypowiadać mi się samodzielnie, z radością więc zdaję się na opinie ekspertów. 
                Mówi się, że ilość spożywanych przez nas kalorii powinniśmy zwiększać stopniowo o 50-100 kcal (najpierw produktami będącymi źródłem pełnowartościowego białka, czyli np. chudym mięsem lub nabiałem, następnie węglowodanami złożonymi, a na samym końcu tłuszczem, ale najlepiej w postaci olejów roślinnych). Wydaje mi się osobiście, że najbezpieczniej byłoby zwiększać tę kaloryczność o 50 kcal tygodniowo, lub  co dwa tygodnie. Wynika to z faktu, że organizm łatwiej przyzwyczai się do takiego niewielkiego skoku i nie zareaguje wzrostem wagi. Ważne jest, by kontrolować wagę na bieżąco. Ale co zrobić, gdy mimo niewielkiego podniesienia kaloryczności pokarmów, zaczynamy tyć? Najkorzystniej byłoby trochę się poruszać, nie rezygnując jednak z dodatkowych kalorii. Organizm na pewno przyzwyczai się do tej ilości, a nie można być na diecie przez całe życie, prawda? 

                U mnie wyglądało to nieco inaczej. Od któregoś momentu nie kontrolowałam na bieżąco ilości kalorii przeze mnie spożywanych. Stopniowo ona rosła, ale nie śledziłam jej na tyle, by wiedzieć  dokładnie, ile kalorii dziennie sobie dostarczam. Pewne rzeczy przychodzą naturalnie. Początkowo liczyłam kalorie skrupulatnie, później „na oko”. Rosło, rosło.... i urosło, a dziś jem ok. 1800-1900 kcal dziennie. Ponieważ zmieniłam swój sposób odżywiania na tyle, że pewnych rzeczy po prostu nie jem, bo najzwyczajniej w świecie są niekorzystne, nie grozi mi, że kaloryczność mojego obiadu wyniesie 1000 kcal, jak to się często u ludzi zdarza. Nie panieruję mięs (bo nie ma to sensu) i nie smażę ich na głębokim tłuszczu. Nie gotuję pierogów, kopytek, klusek śląskich, racuchów i naleśników, które same w sobie są kalorycznymi bombami, nie wspominając o dodatkach doń. Nie używam smarowideł do kanapek, a samo pieczywo jem rzadko (mimo, że niektórzy starają mi się je na siłę wepchnąć do ust na podstawie kilku zaledwie zdań), jeśli już, to ciemne, a białe od wielkiego dzwonu. Słodycze? Jasne, ale z pełną świadomością faktu, że w zamian za zjedzenie ich, będę musiała następnego dnia zacisnąć pasa. 

P.S. O łączeniu ogórka i pomidora, o którym wspominałam kilka razy, przeczytałam ostatnio w gazecie wydawanej przez drogerię Rossmann. Przytoczę tu całość: 

Wszyscy wiemy, że gdy w sałatce spotkają się świeże ogórki i pomidory, stracą one swoje wartości odżywcze. Jednak mało kto wie, że zasada ta rozciąga się na znacznie więcej warzyw. Chodzi o to, że ogórek, podobnie jak inne warzywa dyniowate (kabaczek, patison czy cukinia), zawiera enzym askorbinowy, który utlenia witaminę C. Wystarczy łyżeczka soku z ogórków, by zniszczyć całą witaminę C w trzech litrach soku pomidorowego! Dlatego nie łącz ogórka i innych dyniowatych ze świeżymi pomidorami, papryką, kapustą lub natką pietruszki.


A dziś...
Z samego rana zaatakowały mnie WALENTYNKI. Zresztą nie tylko mnie, bo Waldek również dostał za swoje, gdy mu na razowych tostach namalowałam ketchupowe serduszka.
Ponieważ nie  grozi mi, iż mój Luby przeczyta bloga wcześniej, niż wieczorem, a ja pracuję w domu nad papierami (właściwie już skończyłam), mogę skupić się na przygotowaniu walentynkowej kolacji. 
Świece – są.
Jedzenie – jest.

Na obiado-kolację będzie...


1. Zupa-krem ze słodkiej kukurydzy, z sosem sojowym i imbirem, wg przepisu Komarki
2. Pieczone (lub smażone) udka z kurczaka w marynacie z musztardy francuskiej, miodu z trzewa truskawkowego i białego octu winnego. Jestem piekielnie ciekawa, co z tego wyjdzie, ponieważ miód czeka i czeka, i czeka, i nigdy nie jest odpowiedni moment, by go skosztować, a że w słoiczku jest go naprawdę niewiele i właściwie nie będę mogła kupić go aż do lipca... spróbować zawsze warto, choć w oryginalnym przepisie była mowa o zwykłym miodzie.

środa, 9 lutego 2011

120. puszyste bułeczki śniadaniowe.

Ledwie parę godzin po poprzednim wpisie i proszę! Nie mogłam się doczekać, by zamieścić tu ten przepis, choć rozsądek podpowiada mi, żebym poczekała jeszcze dwa dni. Ale na co mam czekać, skoro wspomnienie tych delikatnych jak chmurka pyszności wywołuje błogi uśmiech na mojej twarzy?

                Białego pieczywa unikam. Nie zwykłam jeść go częściej, niż raz w tygodniu, w weekendowe śniadania. Żywię się deskami (ostatnio pokochałam serek do kanapek ze szczypiorkiem, Piątnicy. Twój Smak się nazywa i jest znie-wa-la-ją-cy!) i to wystarcza mi w zupełności.

                Jednak jako aspirująca do miana Perfect Housewife młoda kobieta, nie potrafiłabym prawidłowo funkcjonować w świecie, gdybym nie nauczyła się, jak piec pyszne, śniadaniowe bułeczki. Jak zwykle, nad przepisami różnego rodzaju spędziłam dobrych kilkadziesiąt minut. Albo nie pasowało mi jedno, albo drugie. W końcu, po długich poszukiwaniach, trafiłam na to, co od razu wydało mi się strzałem w dziesiątkę. Na blogu dorotus76 (który to blog nota bene jest jednym z moich ulubionych), znalazłam przepis na bardzo puszyste bułeczki

Składniki:
- 1 szklanka letniego mleka;

- 110 g miękkiego masła;
- 1/4 szklanki cukru (dorotus76 pisze, że zmniejszyła ilość do 2 łyżek. Wszystko fajnie, tylko że... jak świat długi i szeroki, 2 łyżki cukru to ¼ szklanki ;p);
- 2 jajka, roztrzepane;

- 3/4 łyżeczki soli;

- 4 szklanki mąki pszennej;
- 3 łyżeczki suchych drożdży (12 g) lub 24 g świeżych (używałam świeżych, bo jakoś bardziej im ufam... ;p)

Zaczyn wykonałam następująco, wg wskazówek autorki: do całej mąki wkruszyłam drożdże, zalałam kilkoma łyżkami mleka i zasypałam lekko mąką, po czym zostawiłam w ciepłym miejscu do wyrośnięcia na mniej więcej 20 minut. Po tym czasie wszystko zaczęłam miksować (tymi końcowkami w kształcie świderków, czy jak to tam...) i dodawać pozostałe składniki. Przykryłam miskę z ciastem i pozostawiłam do kolejnego wyrośnięcia. Gdy ciasto podwoiło objętość, zaczęłam formować z niego bułeczki i układałam na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia. Po raz kolejny zostawiłam je do wyrośnięcia, oczywiście uprzednio przykrywając blaszkę. Gdy bułeczki osiągnęły już pożądaną wielkość i lekko zetknęły się ze sobą , posmarowałam je roztrzepanym jajkiem i posypałam ulubionymi przyprawami (kilka zostawiłam bez przypraw). Wstawiłam do piekarnika nagrzanego do 185˚C i piekłam przez około 25 minut, aż zbrązowiały z wierzchu.

Bułeczki okazały się być bardziej kwadratowe, niż okrągłe, ale tak własnie miały wyglądać. Były puszyste i PYSZNE! Pierwszy raz w życiu miałam wrażenie, że bułeczki wręcz rozpływają się w ustach i muszę przyznać z pełną świadomością, że były smaczniejsze, niż moje ulubione cynamonowe wypieki z piekarni znajdującej się naprzeciwko dworca (eee... zburzonego?) w Katowicach. Upiekłam je w sobotę, a jeszcze w poniedziałek wcinaliśmy je na śniadanie. Byłam zdziwiona faktem, że prawie wcale nie traciły na świeżości i były tak samo wyborne, jak dwa dni wcześniej =) 



wtorek, 8 lutego 2011

119. truskawki w połowie stycznia.

Szukając ostatnio obiadowej inspiracji, sięgnęłam do gazet. Przez kilka miesięcy systematycznie zbierałam i wycinałam przepisy z magazynów, o których wiedziałam, że znajdę w nich przepisów dość sporo. Z tego względu miałam do czego sięgnąć. Przeglądając jednak większość z nich, dość mocno uderzyło mnie odkrycie, że często umieszcza się w gazetach przepisy na potrawy mające w składzie takie produkty, o które ciężko o danej porze  roku. Po co?

Najbardziej naturalne jest, by kupować w danej chwili te produkty, na które jest sezon. Nie ma najmniejszego sensu porywanie się z motyką na słońce i przyrządzanie zimą potrawki z bakłażana, a latem szukanie na siłę pomelo, bo tak właśnie mówi dieta i koniec. Człowiek w czasach zaprzeszłych, że tak historycznie (a zgodnie z wykształceniem) się wtrącę, jadł to, co mu ziemia w danym momencie dała. Ponieważ żyjemy w takich, a nie innych czasach, ponieważ w sklepach można dostać o każdej porze praktycznie wszystko (ogranicza nas tylko czas i cena – to ostatnie częściej), zapominamy o tej naturalnej dla człowieka rzeczy. To, że w połowie lutego mam niesamowitą chęć na truskawki, nie oznacza, że muszę się zażynać i kupować 250 g czerwonych pyszności za banknot z Mieszkiem na awersie. Nie. Dietę można modyfikować i dostosowywać ją do pory roku.

Zimą jest... co najmniej beznadziejnie. Pomidory bez smaku, rzodkiewek nie ma, ogórki sztucznie wyrośnięte, normalny obłęd. Mimo, że zima dietom jako takim nie sprzyja (chyba, że Dukanowi, ale białka wszelkiego o każdej porze roku co niemiara, więc smacznego), trzeba się jakoś ratować. Waldek i ja, żeby nie przepłacać (choć na żarciu nie oszczędzamy nigdy, bo nie warto), kupujemy to, co jest akurat w sklepach. Jako bazę do wszelkich sałatek, zimą używamy najczęściej kapusty pekińskiej. Napinałam się niesamowicie, że „Waldek, musimy kupić sałatę!”, ale przy cenie 4,50 za główkę sałaty lodowej, lub 3,50 za masłową, nie opłaca się. Kupuję, oczywiście, ale nie co trzy dni, jak latem. Ogórków kiszonych jemy... kilogramy. Ponieważ są to moje ulubione, a zimą są tańsze, narzekać nie mogę, ale gdybym miała używać w tej samej ilości ogórków szklarniowych, pewnie zbankrutowałabym bardzo szybko. Pozwalamy sobie oczywiście na spełnianie naszych kulinarnych zachcianek, ale nie do przesady, bo po pierwsze nie zawsze opłaca się to finansowo, a po drugie – smakowo. Zwyczajne pomidory, latem pełne smaku i soczyste, zimą są - mój Boże - jakieś takie twarde, nieprzyjemnie suche i w ogóle... mało pomidorowe. Całe szczęście, że istnieją warzywa na patelnię. I puszki. I mrożone warzywa na wagę. Trochę ratują sytuację o tej głupiej i mało korzystnej  dla dietujących porze roku. Dlatego też (mimo, że zima powoli zbliża się ku końcowi), apeluję o rozsądek przy robieniu zakupów i przestrzegam przed zbyt pochopnym wydawaniem pieniędzy na produkty, których czasami kupić nie warto. Żadna to nowość, żadna to prawda objawiona.  Po prostu sama o tym czasami zapominam, a przecież warto pamiętać.

A już następnym razem... przepis na pyszne, domowe bułeczki śniadaniowe ;)

środa, 2 lutego 2011

118. sałatka ziemniaczana.

Lubię ziemniaki. 

Co by o nich dużo nie mówić, są smaczne, bogate w wiele składników odżywczych i... niskokaloryczne. Długo opierałam się im, uważając, że absolutnie nie powinnam ich jeść, ale po pewnym czasie doszłam do boleśnie oczywistej prawdy:

- w porównaniu z makaronem, ryżem, czy kaszami wszelkiego rodzaju wypadają o wiele korzystniej, gdyż w 100 g mają o wiele mniej kalorii. Zakładając, że 100g ziemniaków ma ok. 90 kcal, należałoby ich zjeść mniej więcej 350g, by miały kalorii tyle samo, co 100g jakiegokolwiek makaronu lub kaszy.

Kasze uwielbiam, makarony mogłabym jeść na każdy posiłek dnia, a ryż kocham i na słodko, i na słono. Jednak gdy przygotowuję mięso w bardziej kalorycznej niż zwykle postaci, wolę zjeść do niego ziemniaki niż cokolwiek innego, ponieważ wystarczą mi dwie, trzy średniej wielkości sztuki, a zjedzenie połowy woreczka jakiejkolwiek kaszy nie zawsze sprawi, że głód zaspokoję wystarczająco.

Dziś postanowiłam z ziemniakami trochę się pobawić. Do mielonych kotletów przyrządziłam ziemniaczaną sałatkę, której wykonanie nikomu nie powinno sprawić najmniejszych nawet trudności.

Składniki (2 porcje, większa i mniejsza):

- 5 średniej wielkości ziemniaków;

- 2 niewielkie cebule;

- jabłko;

- 2 ogórki kiszone;

- pół dużego kubka jogurtu naturalnego;

- 3-4 ząbki czosnku;

- sól, pieprz, ostra papryka, koperek;

- opcjonalnie 2 łyżeczki majonezu i łyżeczkka musztardy sarepskiej;

Ziemniaki gotujemy w mundurkach, należy jednak zwrócić uwagę na to, by się nie rozgotowały i nie rozpadały przy późniejszym krojeniu. Po ugotowaniu studzimy. Wszystkie składniki kroimy w kostkę, przy czym cebulę w dość drobną, a jabłko i ziemniaki w sporą. Do jogurtu naturalnego dodajemy rozgnieciony czosnek, sól, pieprz oraz ostrą paprykę. Koperku wsypujemy według uznania (ja użyłam mniej więcej 1/3 pęczka). Dodajemy majonez (ewentualnie), musztardę i dokładnie mieszamy. Zalewamy sałatkę sosem i delikatnie mieszamy, by ziemniaki nie „pogniotły” się. Sałatkę wstawiamy do lodówki na parę godzin, by nabrała smaku.

Możemy podać ją w zasadzie z każdym mięsem, lub samą, ale wtedy polecam dodać do niej pokrojoną w plasterki, mocno zarumienioną na patelni drobiową kiełbaską.


(fot. przedstawia porcję Waldka, co tłumaczy rozpuszczony ser na mielonym)

wtorek, 1 lutego 2011

PRZEPROWADZKA! ;)))

Uff. Opadł kurz i pył, wszystko lśni, aż miło.

Witamy na naszym nowym (ale starym) blogu, witamy chlebem razowym i solą morską, świeżo mieloną.
Długo zastanawiałam się, jak sprawić, by nasza przeprowadzka miała jak najmniej bolesne dla Was skutki. I w końcu, po porannej rozmowie przy kawie i upieczonym wczoraj urodzinowym cieście bananowym (dla Waldka), podjęliśmy następującą decyzję:

- onetowego bloga nie kasujemy. Na nim wszystko się zaczęło i do niego wszyscy zdążyli się już przyzwyczaić. Wszystkie archiwalne notki będą tam nadal dostępne, nie zamierzamy wprowadzać żadnych zmian i wszystko zostanie tak, jak było. Oprócz oczywiście nowych postów, które publikować będziemy wyłącznie tu.

Nasz nowy, odświeżony blog, zamierzamy uczynić bardziej przejrzystym, z większą ilością interesujących i smacznych przepisów, w których nie będziemy unikać niczego, łącznie z pieczonymi przeze mnie namiętnie ciastami i ciasteczkami, które wedle panującej opinii, winny być dla grubasów wpisane na listę zakazanych. Bzdura.

Mamy nadzieję, że szybko poczujecie się tu jak na starym blogu. Początki bywają trudne, ale mając u boku Was, nie będzie to na pewno bolesne. 

Rozgośćcie się! ;)

1. wprowadzenie.

Wielki tyłek.
Grube uda.
Ogromny brzuch.
Tony tłuszczu i kilkadziesiąt kilogramów w nadmiarze. Rozmiar52. BMI: 35,7.
Brzmi znajomo? Do niedawna tak właśnie wyglądałam. Z niemowlęcia ważącego dwa kilogramy i kilkaset gramów, w dwadzieścia lat stałam się przerażającą trzycyfrówką. Nie, nie wpychano we mnie na siłę jedzenia i nie zakuwano w kajdany, gdy odmawiałam wsadzenia sobie do ust ociekającego tłuszczem kotleta i kolejnej paczki wspaniałych, solonych czipsów. Nikt nawet nie musiał mnie do tego zmuszać, z chęcią zjadałam je z własnej woli, nie mając przy tym ani pół grama wyrzutów sumienia. Mając piętnaście lat, ważyłam osiemdziesiąt parę kilogramów. Tyle, ile dorosły mężczyzna. Kto by się tam przejmował, skoro czekolada rozpływała mi się w ustach tak słodko, a majonez wypływał z kanapki, kusząc swoim zapachem i obietnicą zniewalającego smaku. Nie zwracając na to większej uwagi, przekroczyłam trzycyfrową granicę i dotarłam do magicznej liczby 112 kilogramów. Miałam dwadzieścia lat. Byłam wielka. Moje sto siedemdziesiąt siedem centymetrów wzrostu i sto dwanaście kilogramów musiały przyciągać spojrzenia. 
Był 23 marca 2009 roku.
Dziś rano moja waga wskazała 72,4 kg. O tym, jak wyglądała moja walka z otyłością, opowiem na tym blogu… zapraszam do lektury!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...