Po pierwsze:
W pierwszej blogowej ankiecie zagłosowało 189 osób. To trochę niewiele, zważywszy na codzienną ilość odwiedzin na stronie, ale jak na pierwszy raz i tak całkiem niezgorzej, więc nie zamierzam narzekać.
Po drugie:
Zwyciężyła... potrawa z warzyw! Warzywom gratulujemy! Prawdę mówiąc, miałam cichą nadzieję na zwycięstwo DESERU, co byłoby doskonałym dowodem dla wszystkich malkontentów narzekających na to, że pozwalam sobie na zbyt dużo, jeśli chodzi o przepisy, ale drugie miejsce i niewielka różnica w ilości głosów to i tak świetny, bardzo wymowny wynik.
Głosy rozkładały się następująco:
1. Potrawa z warzyw - 51 głosów
2. Deser - 48 głosów
3. Potrawa z mięsa - 34 głosy
4. Potrawa z kasz/makaronu/ryżu - 31 głosów
5. Zupa - 25 głosów
W tej właśnie kolejności umieszczę przepisy w najbliższym czasie, dlatego też na dniach spodziewajcie się warzywnego blitzkriegu.
Dzisiejszy post natomiast powstał na prośbę dziewczyn, które chciały przeczytać o tym, co jadłam na samym początku diety.
Problem jednak w tym, że jeśli opiszę wszystko dokładnie tak, jak to wyglądało, będzie to antyteza tego, co przez cały czas staram się przekazywać. Że aby schudnąć, nie trzeba się głodzić. Jak już wspomniałam, moje początki nie były ani dokładnie przemyślane, ani wystarczająco zdrowe. Ponieważ nie byłam tak biegła w liczeniu kalorii jak teraz (czasami wolałabym nie znać na pamięć wszystkich wartości... :P) i wydawało mi się, że im mniej zjem, tym lepiej dla mnie, czyniłam głupoty. Okres ten nie trwał na szczęście długo, niemniej spadek wagi zanotowany w nim był dość spory i wynosił około dziesięciu kilogramów. Początkowo jadłam dość jałowo, rano pieczywo chrupkie z twarożkiem, na obiad BYLE CO (byle czym był na przykład gorący kubek, albo kilka surowych warzyw), a na kolację kurzy cyc lub tuńczyk, a do tego warzywa. Później też nie było lepiej, ponieważ namiętnie spożywałam prawie albo całkowicie odtłuszczone mleko (phh... od wody różni się chyba tylko tym, że jest BIAŁE), a najzdrowszym wg dietetyków jest to o zawartości tłuszczu co najmniej 1,5%. Owoców unikałam, jak tylko mogłam, gdyż byłam święcie przekonana o tym, że od nich UTYJĘ. Była to oczywiście głupota przez wielkie GIE, na szczęście jak najbardziej uleczalna, ponieważ już kilka miesięcy później, usłuchawszy w końcu rad mojego Lubego, zmieniłam diametralnie podejście do jedzenia. Ponieważ nie widzę potrzeby pisania po raz kolejny o polecanych przeze mnie opcjach śniadaniowych i obiadowych, odsyłam do starego bloga:
O moich (już dość rozsądnych) śniadaniach napisałam W TYM MIEJSCU
Trochę o szybkim jedzeniu na obiad TU.
O kolacjach i o tym, co zwykle jemy... hmm... ponieważ nasz aktualny (tymczasowy?) styl życia poniekąd narzuca nam konieczność spożywania obiadu w porze kolacji, nie mogę napisać o tym, co ląduje na naszych talerzach na kolację, bo zwykle jej NIE MA. Tzn. zwykle nie ma dla mnie, bo trudno nazwać kolacją kilka desek z twarożkiem i ogórkiem kiszonym, na którego punkcie mam jobla ostatecznego; po późnym obiedzie jestem najedzona. Waldek z kolei zjada warstwowe kanapki ze wszystkim, co tylko możliwe (sałata, kapusta pekińska, szynka drobiowa, żółty ser <koniecznie dziurawy>, pomidor, papryka, kiszony ogórek, musztarda <albo> ketchup <albo> chrzan <albo> majonez, rzeżucha). Wygląda to jak chybotliwa wieża, ale skutecznie syci (co i tak ostatnio nie powstrzymało go przed wyjedzeniem wszystkich kokosanek, które ostatnio upiekłam u teścia...).
Ale tydzień tygodniem, a weekend weekendem i wtedy po bożemu, jak na ludzi kochających jeść przystało, celebrujemy kolację. Ta winna być lekka i nie obciążać zanadto naszego organizmu na noc, dlatego też na naszym stole niepodzielnie królują sałatki. Istnieje jedna podstawowa, co do której zawsze mamy pewność, że nas nie zawiedzie, a w zależności od przypraw będzie smakowała różnie. Po raz kolejny przytaczam składniki:
Sałata - kapusta pekińska – pomidor – ogórek kiszony - oliwa z oliwek / olej – sól – pieprz.
W zależności od dodatków (lub tego, czy w ogóle istnieją jako osobne, czy część sałatki), dodajemy:
- Cebulę białą / czerwoną;
- Por;
- Paprykę;
- Pieczarki;
- Oliwki zielone / czarne;
- Czerwoną fasolkę;
- Kukurydzę;
- Kapary;
- Kawałki kurczaka / indyka;
- Tuńczyka;
- Grzanki;
- Jajko / jajka;
(mieszać do woli!)
Jako przyprawy, prócz soli i pieprzu:
Bazylię / ocet balsamiczny i odrobinę bazylii / zioła prowansalskie / czubrycę / szczypiorek / sos sojowy jasny / sos jogurtowo-majonezowy (łyżeczka majonezu na 2 łyżki jogurtu naturalnego) / sos czosnkowy / sos majonezowo-ketchupowy (dla rozpusty... :P) / rzeżuchę / natkę pietruszki.
Czasami robię coś zgoła innego, np.:
- Kapusta pekińska – marchewka starta na wiórki – cebula posiekana w piórka – jabłko starte na wiórki - por – sos majonezowo-jogurtowy;
I tak najprościej jest wrzucić do jednej miski po trochu wszystkiego, co mamy w lodówce i wybadać, jakiej przyprawy nam brakuje. Ostatnio dostałam w miseczce parę łyżek czegoś na wzór sałatki egzotycznej. Pomijając fakt, że brakowało w niej przypraw i dopiero ingerencja Waldka wydobyła z niej to, co powinna, zdziwiło mnie, że będzie smakować mi następujące połączenie:
Pomidor – banan – czerwona papryka – mandarynka (Waldek dodał soku z cytryny i goździków).
I właśnie sałatki na kolację sprawdzają się moim zdaniem najlepiej. Można oczywiście oprócz nich zjeść również kawałek dobrej ryby, lub jedną, czy dwie czosnkowe grzanki, ale niech to będzie ledwie dodatek i sałatki nie przyćmi. Warto jest zapomnieć o „chlebusiu”, bo na niego najlepszą porą jest poranek. Dobrym wyborem będą również warzywa na patelnię, jeśli tylko mamy ochotę na coś ciepłego. Ostatnio zakochałam się w spaghetti z czosnkiem i pokrojoną drobniutko czerwoną papryką, na które przepis podała Ewa Wachowicz kilka tygodni temu w swoim programie. Ale jeśli ktoś boi się makaronu (można się zatracić, bo pyszne, oj można... ;p), nie polecam.
„Antywarzywcom” polecam... hmm... jogurt naturalny? Niechże i będzie z pokrojonym jabłkiem, gruszką, czy czymkolwiek tego rodzaju. Niechże i płatki jęczmienne bądź gryczane uświadczy w swym jedwabistym, kremowym wnętrzu... No dobra, koniec. Kolacja dla ,,antywarzywców” nie przychodzi mi do głowy, ponieważ zupełnie nie umiem wyobrazić sobie kogoś, kto chce się pozbyć sadełka i nie je warzyw. Polecam więc pajdę chleba ze smalcem i wymazanie ze swojego słownika słowa DIETA... ;)