poniedziałek, 30 maja 2011

145. placuszki z cukinii.

     Korzystając z okazji, że do pracy idę dopiero w połowie czerwca, mam wystarczająco dużo czasu na uwielbiane przeze mnie kulinarne eksperymenty. Chwała niebiosom, że Wasze głosy odzwierciedlają moje smakowe upodobania i że dziś mogę podzielić się z wami przepisem na urocze (czy to dobre określenie na jedzenie?) placuszki z cukinii, idealne na lato. Jest to mix przepisów na owe placuszki, dostosowany do moich własnych upodobań.
     Przepis jest wręcz banalny, dlatego też nikomu z Was wykonanie ich nie zajmie więcej niż 10-15 minut.
     Składniki:
- 1 cukinia ok. 300-400 g.;
- 1 jajko;
- mąka (zwykła, lub pełnoziarnista) – o ilościach za chwilę;
- sól, pieprz, szczypta suszonego lubczyku;
- w razie potrzeby odrobina mleka;
     Sposób przyrządzenia:
     Cukinię ścieramy na tzw. ”dużych oczkach”, lekko solimy. Dodajemy jajko i mieszamy. Do powstałej masy dodajemy tyle mąki, by masa nie była zbyt lejąca, ale i nie zbyt gęsta (ciężko jest mi określić ile jej wsypałam, na pewno 2 albo 3 łyżki). Ciasto przyprawiamy i odrobinkę próbujemy, czy nie są zbyt mało słone (dosolić zawsze można, gorzej, gdy jest na odwrót...). Dodajemy do ciasta łyżkę oleju lub oliwy z oliwek, a same placuszki smażymy na suchej (olej jest już w cieście!) mocno rozgrzanej patelni.
     Placuszki podać można z sosem czosnkowym lub pomidorowym. Zwykła, kwaśna śmietana też by pewnie do nich pasowała, ja jednak zrobiłam je bez żadnego dodatku, chcąc wypróbować smak. Nowy plackowaty twór okazał się być strzałem w dziesiątkę. To dobry pomysł na kolację, lub dodatek do obiadu, zamiast ziemniaków lub kaszy. Z podanych proporcji wychodzi ich ok. 9-10.


Na deser coś, czego namiętnie słuchałam, smażąc placki (każde danie ma jakiś muzyczny podkład, a co!):




sobota, 28 maja 2011

144. bezczelna galaretka z rabarbaru, która nie mogła poczekać na swoją kolej,

Kombinuję. Łażę jak opętana po targowisku, a w głowie kłębią mi się miliardy przepisów, na które nigdy nie będę mieć czasu, lub do których produktów nie dostanę, choćbym nie wiem jak chciała. Kaloryczne do granic możliwości desery są pyszne – zgadzam się. Ale skoro lato idzie, z pomocą przychodzi... rabarbar.
Nieodmiennie kojarzy mi się z kompotem, z pływającymi weń obrzydliwie smacznymi rabarbarowymi włosiskami. Kwaskowaty, orzeźwiający, pyszny.
Pamiętając o tym, że w kuchennej szafce spokojnie czekając na swoją kolej leżała paczka żelatyny (GDZIE można dostać wołową??!?!?!!! Albo AGAR?!?!), postanowiłam zrobić rabarbarową galaretkę. Słodkie – bo słodzik. Mało kaloryczne – bo rabarbar ma kalorii niewiele (no i dlatego słodzik, by nie nadrabiać). Smaczne – wiadomo. Wybaczcie, że wtryniam się z tym akurat przepisem w momencie, gdy trwa ankieta na przepis, który umieszczę w poniedziałek. NIE MOGŁAM SIĘ DOCZEKAĆ!!
Składniki:
- 600 g rabarbaru;
-  1 – 1,5 litra wody;
- Żelatyna spożywcza (na 1,5 l użyłam 9 łyżeczek z dużej paczki żelatyny Gellwe);
- Słodzik / cukier do smaku;
- Ziarenka kardamonu, lub mielony kardamon;
- 3-4 goździki;
- Spora szczypta cynamonu.

Rabarbar obieramy, kroimy na kawałki i wrzucamy do wody. Dodajemy ziarenka kardamonu i resztę przypraw. Gotujemy rabarbar do miękkości, po czym słodzimy (jeśli używacie słodziku, który można gotować i piec, można dodać go w tym momencie, ale jeśli są to tabletki, poczekajmy, aż kompot lekko przestygnie), do uzyskania pożądanej słodyczy. Wyławiamy goździki (to naprawdę trudne zajęcie w przypadku TEGO akurat kompotu... wiecie, te rabarbarowe fusy, przez które nic nie widać) i dodajemy  rozpuszczoną w odrobinie wody żelatynę. Studzimy kompot, po czym przekładamy do salaterek, płaskiego pudełka, obojętnie – i tak zjecie ją od razu. :P
Galaretki wystarcza na dwie naprawdę DUŻE porcje. Dla Waldka i mnie nie jest to problem, a sama galaretka ma tak niewiele kalorii, że wyrzuty sumienia po jej zjedzeniu nie istnieją (w przeciwieństwie do miski popcornu, którą zaraz wciamkam podczas meczu...).  
I uwierzcie: kardamon tak doskonale pasuje do rabarbaru, że nigdy w życiu nie pomyślałabym, iż to połączenie będzie TAK SMACZNE. Polecam pobiec na najbliższe targowisko i zaopatrzyć się od razu w kilogram rabarbaru, bo co będzie, gdy galaretki ZABRAKNIE?

Zdjęcia brak, galaretka jedzona o porze nie nadającej się do robienia wyraźnych zdjęć... ;)

wtorek, 24 maja 2011

143. plus size na plaży.

     Ostatni raz kostium kąpielowy miałam na sobie... dziewięć lat temu. Byłam czternastoletnią niewiastą i powoli stawałam się dumną (kwestia dyskusyjna) posiadaczką czegoś, co nazywa się świadomością własnego wyglądu. Choć nie uważałam go za coś, co całkowicie niszczy moje życie, kostium kąpielowy był w moim mniemaniu czymś bardzo dla mnie odległym, bardziej odległym niż szpilki na jedenastocentymetrowych obcasach. 

     Choć Dąbrowa Górnicza to miasto, w którym nie brak zbiorników wodnych, nad które latem tłumnie wyruszają mieszkańcy, to jednak dla mnie były one niedostępne. Włożenie na siebie kostiumu kąpielowego uznawałam za coś na tyle żenującego, że sama myśl o tym napawała mnie rozbawieniem. Moje miejsce do opalania stanowił BALKON, na którym i tak musiałam uważać, by czujne oko któregoś z sąsiadów nie spoczęło na moim rozrastającym się cielsku.

     Jak było później – można się domyślać. Wakacje nad morzem były czymś absolutnie niemożliwym (bo po co jechać nad morze, skoro nie można się rozebrać, prawda?), ale przewrotny los rzucił mnie w końcu tu, gdzie znajduję się teraz. Do Gdańska. Do dzielnicy położonej nad samym morzem.  Jakby nie mogła to być Morena. Albo Chełm. Albo Osowa. Ale nic nie dzieje się przez przypadek. Dziękuję Ci ogromnie, Boże! – powiedziałam wczoraj ironizując. Jeżeli rzucasz mi to wyzwanie, musisz uważać, że mu sprostam. Przyjmuję. 

     Nie oszukujmy się. Plaża – wbrew temu, co sądzą anonimowi internetowi pieniacze – jest miejscem dla wszystkich. Nie po to istnieją plaże, by z nich nie korzystać. Nie po to wymyślono kostiumy kąpielowe, by ich nie nosić. 

     Tylko że wiecie... nie wszyscy czytający tego bloga mają doskonałą figurę. Nie każda z nas jest doskonałą Nicole Scherzinger, lub zmysłową J.Lo i nie każda może sobie pozwolić na obwiązanie się trzema trójkącikami i zaprezentowanie się szerokiemu gronu jako królowa plaży (z drugiej strony, plażujący panowie też nie przypominają Brada Pitta, z tymi swoimi olbrzymimi kałdunami, spoconymi czołami i zrogowaciałymi piętami). 

     Co mamy do ukrycia?

     Przed zakupieniem kostiumu warto zastanowić się nad tym, co możemy pokazać, a co lepiej ukryć. Włożyć na siebie można wszystko. Nawet wyjątkowo skąpe bikini. Tylko że gdy wszystkie możliwe paseczki wcisną się nam w ciało, będziemy wyglądać jak  szynka obwiązana sznurkiem, jak ktoś wspomniał kiedyś w komentarzach pod tematem dotyczącym bielizny.

     Choć moje bytowanie na plaży ograniczy się raczej wyłącznie do opalania (chyba, że dorwę odpowiednio długie pareo), nie bardzo mogę pozwolić sobie na pokazywanie nóg. Po pierwsze: żylaki, które nie przepadają za słońcem, po drugie: blizna po nieudanej operacji (ręcznik na łydkach i niestety, nie ma innego wyjścia). Od pasa w górę jest w miarę okej, pomijając zjaśniałe rozstępy po obu stronach brzucha i niedostatki w okolicach piersiowych (ten problem rozwiązałam, kupując wczoraj usztywnianą górę od bikini, czarną w białe kropeczki, z falbankami w górnej części – przynajmniej nie wyglądam w niej jak dziesięcioletni chłopiec). Muszę więc szukać takich strojów, które pozwolą mi na ukrycie tego kiepskiego dołu, w razie chęci pospacerowania po plaży w wyjątkowo upalny dzień, a uwierzcie, gdyby nie te cholerne żylaki, nie miałabym żadnych oporów przed chodzeniem w samym kostiumie, bo lubię moją figurę.  
  
     Niektóre z nas mają jednak innego rodzaju problem -  masywną górę i stosunkowo wąski dół. Różnicę między figurami typu gruszka (wąska góra, szeroki dół), a jabłko (szeroka góra, wąski dół) możecie zaobserwować na poniższym obrazku (choć jestem pewna, że i tak każda z Was doskonale wie, czym różnią się oba typy figury).


     Jabłka dobrze będą wyglądać w czymś, co nieco ukryje ich masywną górę. Choć ukrywanie dużych piersi to zbrodnia przeciwko męskiej płci, nie każda kobieta lubi swójspory biust i wystający brzuszek. W tym przypadku doskonałe będą stroje typu tankini i jednoczęściowe, które nieco „spłaszczą” górę: 









     Figura gruszki według mnie nie potrzebuje ukrycia. Jest kobieca i naprawdę seksowna (mój naprawdę taktowny Ukochany przełknął głośno ślinę, gdy pokazałam mu zdjęcie Kim Kardashian w bikini i nawet nie starał się ukryć, że mu się podoba, phi... tylko że mnie też się niesamowicie podoba :P). Ale jeśli obawiamy się pokazać światu nasze pośladki, czy  górną część ud, która w przypadku tego typu figury jest raczej potężna, najlepsze dla nas  będą „doły”, które je ukrywają:






     Mimo wszystko nie zapominajcie o jednym: na plażę idziecie dla przyjemności, nie dla katowania się. Idziecie korzystać ze słońca, szumu fal (krzyku rozwydrzonych dzieciaków) i zapachu wody. Dla pięknej, brązowej opalenizny. Nie trzeba się wstydzić tego, że gdzieś nam coś lekko zwisa. Wgrajcie sobie do odtwarzacza przyjemny album z grecką, kubańską, czy latynoską muzyką i miejcie głęboko w tyłku to, że ktoś może spojrzeć na Was i zlustrować Wasze pośladki. Do licha, opalenizna optycznie wyszczupla!  


















czwartek, 19 maja 2011

142. węglowodany nie tuczą!

Planowałam napisać o czymś zupełnie innym, zupełnie nie związanym z tym, co poniżej. Ale gdy jak każdego ranka odpaliłam Onet i trafiłam na ten (odrobinę) szokujący tytuł, w jednej sekundzie zmieniłam swoje plany.


Ten, w pewnym sensie, niezwykły tytuł przyciągnął mnie niczym magnes. Najpierw wsadziłam sobie do ust łyżkę owsianki z truskawkami i porzeczkami (kupiłam wczoraj mrożone! :P), później ochłonęłam i zaczęłam czytać. Oto, co ujrzałam:


Zapomnijmy o diecie Atkinsa. Naukowcy przekonują, że węglowodany są bardzo przydatne w diecie i mogą przyczynić się do utraty wagi. Najnowsza dietetyczna książka "The Carb Lover's Diet" ("Dieta dla miłośników węglowodanów") zapewne przyniesie ulgę miłośnikom chleba, makaronów i pizzy. Specjaliści przekonują, że węglowodany są niezbędnym składnikiem w diecie zapewniającej zgrabną sylwetkę. Książka łamiąca wszelkie dietetyczne zakazy, w zaledwie pół roku stała się bestsellerem w Stanach.


Cóż, Ameryki ci specjaliści nie odkryli. Nie od dziś wiadomo, że aby zachować zdrowie i ładną sylwetkę, należy sobie dostarczać wszystkich składników w odpowiednich proporcjach: nie tylko białka i tłuszczu, ale i tych strasznych węglowodanów z wielkimi zębami i długimi, ostrymi pazurami, które tylko czekają, byśmy wzięli je do ust, by mogły zacząć siać spustoszenie w naszym ciele i osadzić się gdzieś w biodrach albo na udach.

Węglowodany powracają do łask w dużej mierze dzięki tzw. "skrobi opornej", która nie poddaje się działaniu enzymów trawiennych i nie rozkłada się do postaci glukozy. To powoduje, że nie jest ona wchłaniana w jelicie cienkim, tylko przechodzi do jelita grubego, gdzie ulega fermentacji z udziałem mikroflory jelitowej. W efekcie powstają krótkołańcuchowe kwasy tłuszczowe, które biorą udział w metabolizmie organizmu i działają podobnie jak błonnik. Skrobia oporna wypełnia przewód pokarmowy w większym stopniu niż zwykła skrobia. Efektem tego jest mniejszy przyrost masy ciała, a zwłaszcza tkanki tłuszczowej. Autorzy najnowszej, dietetycznej książki donoszą, że skrobia odporna znajduje się w produktach bogatych w węglowodany, takich jak banany, płatki owsiane, brązowy ryż i ziemniaki. Spożywanie tych produktów przyczynia się do tłumienia apetytu, wzmaga metabolizm, poprawia nastrój, obniża poziom stresu i przyspiesza utratę wagi. Swoje tezy naukowcy z University of Colorado Centre for Human Nutrition w Denver potwierdzają badaniami przeprowadzonymi na 4451 chętnych. Eksperyment wykazał, że najszczuplejsze osoby spożywały duże ilości węglowodanów w postaci całych ziaren, owoców i warzyw. Jeśli popularność nowej książki i teorii o zbawiennym wpływie węglowodanów na ciało, przełoży się na popularność nowego sposobu odżywiania wielu ludzi, przyćmi to popularne w ostatnich miesiącach diety oparte na proteinach.

- Jedząc zgodnie z zasadami diety niskowęglowodanowej i bogatej w proteiny, oczywiście tracisz na wadze. Należy jednak pamiętać, że jest to niezdrowe. Poza tym nie jest to długotrwałe rozwiązanie - wyjaśnia Elisabeth Weichselbaum z British Nutrition Foundation. Specjaliści przekonują, że dieta opisana w książce może przyczynić się do utraty wagi, pod jednym warunkiem. Nie stanie się wymówką do spożywania nieograniczonej ilości makaronów i pizzy.


Choć pierwszy raz przeczytałam o czymś takim jak SKROBIA OPORNA, pewnie nie wzięło się to z kosmosu. Wklepałam ów termin w Google, chcąc dowiedzieć się czegoś więcej. Z TEJ strony dowiedziałam się, że skrobia dzieli się na trzy grupy:


1) skrobia szybko przyswajalna, czyli taka, która jest trawiona w ciągu 20 minut. Najlepszy przykład to gorące puree ziemniaczane;

2) powoli strawna skrobia, która jest trawiona od 20 do 100 minut. Przykład: skrobia z całych ziaren pszenicy;

3) skrobia oporna, która nie jest trawiona, lecz poddawana fermentacji w jelicie grubym.

Najbardziej kaloryczne są dania spożywane bezpośrednio po obróbce termicznej, gdyż gotowanie np. ziemniaków powoduje „skleikowanie" w nich skrobi, a co za tym idzie - całkowite jej strawienie. Jeśli natomiast takie danie schłodzimy, to zajdzie proces, w wyniku którego skrobia przybierze postać krystaliczną, która jest odporna na trawienie, co automatycznie obniży wartość kaloryczną produktu. Zatem skrobia taka pełni rolę zbliżoną do roli błonnika pokarmowego - spożywanie jej powoduje obniżenie poziomu glukozy we krwi i zmniejszenie zapotrzebowania na niezbędną do jej metabolizowania insulinę. Skrobia oporna wypełnia przewód pokarmowy w większym stopniu niż zwykła skrobia. Efektem tego jest mniejszy przyrost ciała, a zwłaszcza tkanki tłuszczowej. Przeprowadzone do tej pory badania wykazały, że u osób, w których diecie około 5 procent  węglowodanów pochodzi z produktów o wysokiej zawartości skrobi opornej spalanie tkanki tłuszczowej wzrosło (wykorzystanie tłuszczu jako paliwa zamiast węglowodanów) o 23 procent. Zaleca się, by w diecie znalazło się jej ok. 20 g na dobę.

Przykładowe produkty z zawartością skrobi opornej to:

- ugotowane i, co najważniejsze, schłodzone - ryż (0,5 szklanki brązowego ryżu - 1,7 g, 0,5 szklanki białego ryżu - 0,9 g), ziemniaki (1 średnio - 1,3 g) i makaron  (1 filiżanka - 1,9 g);  

- niedojrzałe owoce; 

- gotowana soczewica (0,5 filiżanki - 2,5 g), fasola (0,5 filiżanki - 2,4 g), płatki owsiane (0,5 filiżanki - 0,7 g); 

- pieczywo, koniecznie pełnoziarniste (1 kromka- 0,25 g);

- pełnoziarniste produkty zbożowe,  nasiona i orzechy, np. żyto, pszenica, kasza manna, siemię lniane.


Hmm... jest to interesujące i prawdę mówiąc szalenie mnie zaskoczyło. Choć nie lubię na blogu popełniać artykułów opierających się na cudownych prawdach objawionych amerykańskich naukowców (brzmi to dla mnie jak totalny oksymoron, serio), takie informacje są bardzo przydatne. Po pierwsze mogą dać do myślenia zakochanym w białkach ludziom, którzy na słowo WĘGLOWODANY reagują wręcz alergicznie, po drugie, mogą nieco uspokoić tych, którzy choć węglowodany spożywają, obawiają się ich.
Można wiele razy próbować uświadomić ludziom, że węgle nie są trucizną i nie zabiją nas w chwili, gdy wsadzimy je do ust. Jesteśmy trochę jak owce biegnące za stadem. Pojawi się obłędnie skuteczna dieta eliminująca którykolwiek z niezbędnych nam składników i święcie wierzymy w jej zasady, które wydaję się nam jedynymi słusznymi. Najważniejsza w naturze jest RÓWNOWAGA (hah, przyszły mi na myśl Pamiętniki Wampirów). A równowaga w odżywianiu to łączenie WSZYSTKICH składników w odpowiednich ilościach. 

niedziela, 15 maja 2011

141. M... jak makrela wędzona.

     Wszystko to przez, ale i po trosze dla „magda_m”, która stwierdziła, że nie zna wielu przepisów z ryb.
Nie pamiętam, jak zeszło akurat na makrelę, ale to chyba nieważne. Mam nadzieję, że na tej często niedocenianej rybie, która jest zaliczana do tzw. morskiej dziczyzny i sama w sobie jest dla mnie wyjątkowa, pokażę kilka sposobów na proste, a smaczne dania.

1. Pasta z makreli i sera białego.

     Ten przepis kojarzy mi się z latami dzieciństwa (czyli jakieś trzydzieści lat temu, hahah – przyp. limonka), kiedy często w taki (albo podobny) sposób robiono w domu „pastę”, z którą wcinałem kanapki.
Połączenie ryby i twarogu wielu osobom, nie wiem dlaczego, wydaje się dziwne. Mnie nie dziwi, być może dlatego, że pamiętam to zestawienie „od zawsze” ;p

Składniki:
-          1 mała wędzona makrela (ok. 150 g);
-          200 g białego, chudego twarogu; + odrobina jogurtu naturalnego do „nawilżenia twarogu”
-          3-4 duże rzodkiewki (można dodać, ale nie trzeba – nasze były tak ładne, że szkoda było je pominąć);
-          mała cebula;
-          szczypiorek;
-          natka pietruszki;
-          sok z cytryny;
-          łyżeczka musztardy;
-          łyżka majonezu;
-          sól, pieprz

     Makrelę obieramy ze skórki i oddzielamy od szkieletu i ości (bardzo dokładnie!). Twaróg rozdrabniamy widelcem, dodajemy drobno pokrojone pozostałe składniki, w razie potrzeby dodajemy jogurt, doprawiamy do smaku i mieszamy.

     Jak to pastę... podajemy z pieczywem. 
     I właśnie to uważam na dzień dzisiejszy za mały minus. Konieczność jedzenia z pieczywem. Można je oczywiście zastąpić pieczywem chrupkim albo ryżowymi waflami (co zrobiła Limonka).




2. Pasta-sałatka z makreli, jajek i kukurydzy.

     Zdaniem Limonki, najlepsze z dań, które przygotowałem, a według mnie, sam rodzaj podania i możliwości komponowania jest najbardziej elastyczny do modyfikacji i dostosowania do aktualnych (zależnych od pory roku) produktów. 

Składniki:
-          1 mała wędzona makrela (ok. 150 g);
-          2/3 puszki kukurydzy;
-          2 jajka ugotowane na twardo;
-          mała cebula;
-          szczypiorek;
-          4 rzodkiewki (znów opcjonalnie, ale tego roku są niezwykle piękne);
-          natka pietruszki;
-          bazylia;
-          łyżeczka musztardy;
-          łyżka majonezu (tylko dla podkreślenia smaku);
-          2-3 łyżki jogurtu naturalnego

     Postępujemy tak samo, jak w przypadku wcześniejszego przepisu. Mieszamy wszystkie składniki i doprawiamy. Tak to wygląda przed dodaniem jogurtu, majonezu i musztardy i pikantnie doprawione może służyć jako dodatek do sałatki.

     Po dodaniu „lejących” składników, powstaje nam pasta, która z sałatą i kilkoma grzankami smakuje rewelacyjnie.


  
3. Makrela-makrela.

     Dla mnie najprostszy, a jednocześnie najfajniejszy sposób jedzenia wędzonej makreli. Najnormalniej w świecie, z wybraną z setek możliwych surówek czy sałatek. Biorę małą makrelę na talerz i wcinam z pokrojoną na kromeczki kajzerką.
     Przepisy na surówki znajdziecie we wcześniejszych wpisach.




     Samo komponowanie past ciągnie za sobą wspomniane ryzyko jedzenia z pieczywem. Moim sposobem na zwiększenie objętości posiłku, a jednocześnie dodanie witamin, jest dołączenie sałat. Skropione sokiem z cytryny idealnie komponują się ze specyficznym smakiem i aromatem wędzonej makreli.

     Jeżeli macie propozycje na wykorzystanie składników, co do których przyrządzenia nie jesteście pewni – piszcie. Weźmiemy je pod uwagę i w miarę możliwości będziemy je zamieszczać na blogu. 


     Mamy nadzieję, Madziu, że tych kilka przepisów pomoże Ci zobaczyć, że komponowanie potraw wcale nie jest trudne, a z praktycznie tych samych składników można zrobić bardzo różne dania.  

wdm1

piątek, 13 maja 2011

140. najgrubsza matka na świecie.

44-letnia Amerykanka Donna Simpson waży już 240 kilogramów, ale jej marzeniem jest jeszcze przytyć. Chciałaby zostań najcięższą kobietą na świecie. Jest już szczęśliwą posiadaczką tytułu najcięższej matki świata. I jest to rekord Guinnessa. Na jej stronie internetowej "fani" mogą zapłacić, żeby podglądać Donnę podczas posiłków.

źródło: http://zdrowie.onet.pl/fotogalerie/chce-zostac-najciezsza-kobieta-na-swiec,4242054,0,foto-male.html


     Gdy jakiś czas temu przeczytałam te słowa, poczułam 3xW: wstręt, wściekłość i współczucie. Powinnam przejść z tym do porządku dziennego, potraktować jako kolejną z setek rzeczy, które czytam każdego tygodnia i zapomnieć, nigdy więcej do niej nie wracając. Życie Donny Simpson nie powinno mieć żadnego wpływu na moją egzystencję, w końcu mieszkam w Gdańsku, moja waga, choć wahająca się, trzyma poziom od ponad roku, mam połowę mniej lat niż ona i nie pobiłam żadnego rekordu Guinnessa.

      Ale życie Donny Simpson wywarło na mnie na tyle silne wrażenie, że nie mogłam przejść obok tego obojętnie, nie poruszając tak ciężkiego tematu na blogu, ktory traktuje o wszystkim, czego Donna nie robi – ba, o czym nawet nie myśli.

      Donna jest chora. Piekielnie chora, a ja zaryzykuję stwierdzenie, że nie do końca zdaje sobie z tego sprawę. Cóż... jeśli w ogóle ma jakąkolwiek świadomość w tej kwestii.
Chęć zostania najgrubszą kobietą na świecie (prawdę mówiąc, nie mieści mi się w głowie, dlaczego jakakolwiek kobieta może w ogóle CHCIEĆ być GRUBA!!) i posiadanie raczej niechlubnego tytułu najgrubszej matki świata przeraziła mnie. Donna waży dwakroć więcej, niż ja w najbardziej otyłym okresie mojego życia. Nie jest duża, tylko olbrzymia. Patrzenie na nią, choć nie jest to najprzyjemniejszy widok na świecie, jest wręcz hipnotyzujące. Jej marzenie przekracza moją umiejętność pojmowania i wykracza daleko poza granice tego, co uważam za normalne. Jestem konserwą do kwadratu, ale jeśli chodzi o ten przypadek, wymięknąć mogą nawet najbardziej liberalnie podchodzący do życia ludzie.

      Zastanowiło mnie, dlaczego Donna jest matką. Nieodpowiedzialną matką dodam, bo przecież z wagą, którą posiada, nie może liczyć na dożycie sędziwej starości, czyż nie? I jeśli anoreksja to zaburzenie psychicznu, czy nie jest nim również dążenie do jak największej otyłości?

      Z całego serca współczuję jej córce. Z pewnością nie jest czymś naturalnym posiadanie monstrualnej matki, która z każdym kolejnym dniem robi sobie coraz większą krzywdę. Współczuję tej małej, bo nie może bawić się ze swoją mamą, wyjść z nią na spacer i pobiegać w parku. Czy współczuję Donnie? Bynajmniej. Nie mogę, nie potrafię i nie chcę zdobyć się na współczucie dla kogoś, kto wielkimi krokami zbliża się do samozagłady i odczuwa z tego powodu dumę.






PS. Z jakiegoś powodu posta wcięło, dlatego pozwoliłam sobie umieścić go tu po raz kolejny. Przepraszam za wszelkie niedogodności. A już w weekend... przepisy na wędzoną makrelę! :)))))

niedziela, 8 maja 2011

139. wiosna wiosna.

Dni coraz dłuższe, drzewa i krzewy zazieleniają się na potęgę, a wiele kwitnie.
Przy pięknej, słonecznej pogodzie, chodząc po osiedlu nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że mieszkamy w przepięknym miejscu. Mimo wielu bloków, nie możemy narzekać na brak zieleni, której wiosenny kolor tak bardzo pobudza do życia i przepełnia energią do działania.

Po głowie sama kołatała mi się piosenka Marka Grechuty:


„Dzisiaj rano niespodzianie zapukała do mych drzwi
Wcześniej niż oczekiwałem przyszły te cieplejsze dni
Zdjąłem z niej zmoknięte palto, posadziłem vis a vis
Zapachniało, zajaśniało, wiosna, ach to ty
Wiosna, wiosna, wiosna, ach to ty...”


Wiosna, prócz wielu innych rzeczy, przywodzi mi na myśl jeszcze jedno. Zmiany.

Zmiany na nowe. Wiele rzeczy widać wiosną. Tych, które po zimie wymagają naprawy i tych, które już zostały zmienione nie wiadomo kiedy.

Przed południem rozmawiałem ze znajomym, który twierdził, że spaceruje często ładnych kilka kilometrów, ale po wejściu na drugie piętro kamienicy słyszałem u niego zadyszkę.

Stwierdziłem od razu, że powinien bardziej uaktywnić te spacery, choćby poprzez dodanie do nich kijków do nordic walkingu.

Kierowany chyba takimi refleksjami postanowiłem na przekór Limce wbić ją w nie wiem czemu znienawidzone przez nią adidasy :i przekonać do spaceru w trochę innym tempie.

Tym bardziej, że ostatnio „coś ciekawego” opodal naszej trasy spacerowo rolkarskiej wpadło mi w oko i zaciekawiło :D

Nie rozumiem zupełnie, dlaczego Limonka uważa, że w adidasach nie wygląda extra kobieco ?! ... Może Wy mi albo jej to wytłumaczycie?




Zmieniając naszą standardową trasę spacerów zaciągałem Agnieszkę w „pułapkę”, hahahah.

Po jakichś 15 minutach szybszego marszu, doszliśmy do miejsca o którym myślałem.

Mimo pięknego słońca, tego popołudnia z powodu zachodniego wiatru nie było za ciepło, ale to akurat było mi na rękę, bo ruch rozgrzewa, a do tego właśnie chciałem nakłonić „Panią mojego Losu”.
Nie wiem, kiedy i komu wpadł do głowy pomysł, by w nadmorskim pasie spacerowym umieścić tego typu przyrządy, ale jestem ZA!!! Za jak cholera i namawiam do tego rodzaju pomysłów we wszystkich miastach w Polsce. Przy alejkach umieszczono różnego rodzaju sprzęty do ćwiczeń. Proste, eleganckie i bardzo skuteczne w działaniu.

Ile razy chodząc, spacerując czy nawet biegając po parkach brakowało Wam czegoś?

Albo ile razy wstydziliście się wykonać kilka prostych ćwiczeń, bo zwracałyby one uwagę tłumu?! A tu trach!!! Nie ma tłumaczenia i wykrętów. Stoją gotowe do użycia i o dziwo... ludzie podchodzą, próbują i używają !!! I to wcale nie sportowcy, ale zwykli spacerowicze. I ci wysportowani, i ci puszyści. Zero ,,krępacji”. Studiują opisy na tabliczkach, wchodzą na przyrządy i ćwiczą!!! Coś wspaniałego. Nie wiem komu dziękować i kogo chwalić, ale pomysł i jego realizacja są według mnie WYŚMIENITE i jak najbardziej godne naśladowania.

Popatrzcie na kilka z nich (a w roli głównej Wasza Limka przekonująca się do „adków” ;) )

Są jeszcze m.in. : ławeczka do ćwiczeń brzucha, przyrządy do skrętów i skłonów bocznych drążek do podciągania, symulator chodu. Wszystko naprawdę proste i skutecznie ćwiczące wybrane partie ciała.
(i wdm pajac, który poniekąd wymusił na mnie umieszczenie tutaj tych zdjęć. Wiedziałam, że te piękne, czerwone, welurowe botki na obcasach które mi kupił, nie są za darmo.... pomimo moich rozpaczliwych próśb był nieugięty... buahahhaha - limonka)

wtorek, 3 maja 2011

138. LightBox - dietetyczny catering ?!

     W niedzielę wieczorem, 15 kwietnia, dostaliśmy je pod same drzwi. Boxy z dietetycznym cateringiem firmy LightBox, działającej już w Trójmieście, Warszawie, Mławie, Ciechanowie i Płońsku.

     Ponieważ nigdy przedtem nie próbowałam na własnej skórze czym ów catering dietetyczny w istocie jest, z radością przyjęłam propozycję spróbowania go. Poprosiłam o box o wartości 1200 kcal dla siebie, dla Waldka wzięłam kalorii 2500

     Rzeczą, która urzekła mnie od pierwszej chwili, było atrakcyjne opakowanie. Spodziewałam się czegoś w styropianopodobnym opakowaniu bliżej nieokreślonego kształtu, a dostałam pudełka z błyszczącego kartonu, estetyczne i po prostu ładne.




     Wszystkie dania podzielone były na pudełka: na wierzchu śniadanie, pod nim drugie śniadanie i podwieczorek, obiad i kolacja. Do głównych posiłków dołączone były torebeczki z herbatą mającą najróżniejsze zastosowanie (np. celllulit). Wstawiłam boxy do lodówki (przechowuje się je w temperaturze 2-6 stopni) i z niecierpliwością wyczekiwałam poranka. 

Poniedziałkowe menu wyglądało następująco:

Śniadanie: Śniadanie LightBox składa się codziennie ze specjalnie skomponowanego zestawu musli, zawierającego płatki kukurydziane, pszenne, owsiane, otręby pszenne oraz niezwykle cenne dla zdrowia zarodki pszenne, siemię lniane, pestki dyni, pestki słonecznika, orzech laskowy oraz suszoną morelę i śliwki. Dodatkiem do musli jest codziennie inny owoc oraz bezcukrowy jogurt naturalny o niskiej zawartości tłuszczu (1,5%) wzbogacony o wapń oraz kultury probiotyczne Lactobacillus acidophilus LA-5® i Bifidobacterium BB-12®.
II śniadanie :    Sałatka z mozzarellą i pomidorami,
Obiad :    Sola pieczona z cukinią i pomidorami, warzywa gotowane, kasza
Podwieczorek :    Galaretka owocowa z malinami    
Kolacja :    Roladki omletowe z wędzona makrelą, mix sałat, sucharki   




Wrażenia

Śniadanie:

Wdm1 Na co dzień nie jem prawdziwych śniadań, ponieważ po obfitych posiłkach wieczornych, rano po prostu nie jestem głodny, ale kiedy Limka postawiła przede mną pachnące, pełnoziarniste bułki z serem i wędliną, przybrane świeżą rukolą i koktajlowym pomidorkiem, a do tego ekstra mieszankę müsli z suszonymi owocami, nie mogłem się oprzeć. Porcja pełnowartościowego, zdrowego śniadania była na tyle duża, że jedną z bułek wziąłem do pracy, wraz z II śniadaniem. Od pierwszego wrażenia uderzyła mnie świeżość produktów.
 
Limonka – Ponieważ uwielbiam müsli wszelkiego rodzaju, śniadanie raczej nie mogło mi nie smakować. Znajomy smak jogurtu naturalnego i – co ważne – niezwykle różnorodne müsli były naprawdę smaczne. Znalazłam tam i suszoną morelę, i suszoną śliwkę, a nawet płatki w czekoladowej polewie. Kompozycja na wielki plus, bo w żadnym dostępnym w sklepie müsli nie znajdziecie tak dużego bogactwa najróżniejszych składników (siemię lniane!). Do tego kawałek soczystej pomarańczy i  – moja własna już – kawa z mlekiem były wystarczające, by rozpocząć pełen aktywności dzień. Z mojej strony śniadanie na tak. 


  




II śniadanie:

Wdm1 – II śniadanie jadłem w samochodzie, stojąc w korku. Biorąc je rano, myślałem, że zawiera ono gotowaną brukselkę! Masakra... Kiiedy otworzyłem opakowanie i sięgnąłem po pierwszą „brukselkę”, okazało się, że są to kuleczki mozzarelli w ziołach. Do tego pyszne koktajlowe pomidorki, które o dziwo nie były przejrzałe, ani niedojrzałe, tylko jędrne, strzelające w ustach i rozpływające się świeżym smakiem. A do tego wszystkiego jeszcze bułeczka z pierwszego śniadania. Mmm... normalnie stanie w korku w ogóle mnie nie denerwowało.

Limonka – Tego dnia miałam istne urwanie głowy, więc II śniadanie zjadłam juz chwilę po pierwszym. Uwielbiam mozzarellę, a mozzarellę w ziołach do kwadratu, nie dziwne więc, że zjadłam ją ze smakiem. Co  bardzo mnie zdziwiło – pomiędzy kuleczkami mozzarelli znalazłam również małe pierożki, jakby tortellini, z nadzieniem, którego nie potrafiłam zidentyfikować. Były  jednak pyszne, a koktajlowe pomidorki tylko dopełniły smaku. Jedyne, co mnie zasmuciło, to niewielka ilość przysmaków na II śniadanie, ale przecież był to zestaw 1200 kcal, więc nie mogłam zjeść tyle, co zwykle... ;)))


Obiad:

Wdm1 – Gdybym nie rozpakowywał pudełka z jedzeniem dzień wcześniej, a otrzymałbym je podane na talerzu, w życiu nie przypuszczałbym, że było robione poprzedniego dnia. Wszystkie warzywa odpowiednio chrupiące i świeże (al dente), ryba smaczna, kasza nie rozgotowana. Pamiętacie, jak zawsze powtarzam, że zdrowe jedzenie robi się szybko? Cały czas miałem właśnie takie wrażenie. Jakby posiłek był przygotowany przed chwilą. Zupełnie kłóciło się to z każdym cateringiem, jaki dotąd znałem. Z mojej strony brak jakichkolwiek zastrzeżeń co do kompozycji i jakości posiłku.   


Limonka – Obiad również mile mnie zaskoczył. Uwielbiam rybę, uwielbiam kaszę jęczmienną, uwielbiam gotowane warzywa (nawet brukselkę). Jak na fakt, że wszystkie jedzone przez nas dania przygotowane były dzień wcześniej, nie mogę im NIC zarzucić, prócz tego, że użyłabym większej ilości przypraw dla urozmaicenia smaku. Nawet nie chciało mi się niczego przerzucać na talerz, tylko jadłam prosto z pudełka, a co! ;)  


Kolacja... i podwieczorek:

Wdm1 – Kolację mogłem już zjeść w spokoju, a nie wpadając na dwadzieścia minut do domu. Dlatego też postanowiłem wyłożyć ją na talerz, by zobaczyć i pokazać przy okazji Wam, jak wygląda danie „dietetycznego cateringu” – (ogólnie protestuję przeciwko tej nazwie. Catering kojarzy mi się z dowożonym jedzeniem w jednorazowych opakowaniach często wątpliwej jakości  i pochodzenia, a nawet przyjęcia robione z pomocą firm cateringowych zawsze pachniały mi tandetą. LightBox to zupełnie coś innego). Wygląd możecie ocenić sami. Ja jeszcze raz powiem, że jestem pełen podziwu dla nie zwiędniętych itd. warzyw. Czyściutkie, chrupiące sałaty, rukola, marchewka, pyszne pomidory koktajlowe i naprawdę smaczne roladki. A do tego wszystkiego – nie mam pojęcia, jak oni to robią – pełnoziarniste sucharki, ale tak delikatne, że mógłby je jeść nawet bezzębny staruszek. No i na deser galaretka z malinami. Full wypas. Biorąc pod uwagę porę roku i ilość, jaką dostałem do swojego dania, czułem się usatysfakcjonowany w stu procentach.   

Limonka – Desery (podwieczorki), w przeciwieństwie do całej reszty świata, jemy po kolacji. Przyczyna jest prosta – po obiedzie zwykle nie mamy na to czasu. Na „lightboxową” kolację czekałam najbardziej. Zestaw poniedziałkowy zamówiłam głównie ze względu na zachęcającą nazwę: „roladki omletowe z wędzoną makrelą”. I to danie było naprawdę smaczne. Naleśnikowe roladki wypełnione były wędzoną makrelą (nawet mi przez myśl nie przeszło, że podobne danie mogłabym przygotować w domu!), do tego dodane były razowe sucharki, pomidorki koktajlowe (w moim przypadku jeden) i surówka, którą należało polać beztłuszczowym dressingiem (rewelacyjny i dobrze doprawiony). Na deser zjadłam galaretkę z malinami (maliny w kwietniu!!) i pomyślałam, że nareszcie wiem, czym jest dietetyczny catering.




     Od początku byłam ciekawa, w jaki sposób catering da sobie radę z dość – nie ukrywajmy – wyszukanymi potrawami. Było nie było, do tej pory o cateringu myślałam w sposób co najmniej niechętny. Szczerze mówiąc, byłam nastawiona raczej krytycznie. Starałam się znaleźć możliwie najwięcej minusów w daniach dostarczanych wprost do domu, ale było ich naprawdę niewiele, a dotyczyły przede wszystkim ilości dań (objętościowo  jem raczej dużo – zwłaszcza warzyw). W kwestii ceny, wszystko zależy od tego, ile ktoś posiada pieniędzy. Dzienna kwota, którą trzeba przeznaczyć na catering, to około 50 złotych (zależy od dnia i dań), co wynosić może miesięcznie ok. 1300-1500 zł. Dla jednych bardzo dużo, dla innych niewiele. Wielkim plusem LightBoxa jest to, że ich posiłki są NAPRAWDĘ bardzo, ale to bardzo zróżnicowane. Zerkając na jadłospis, widzę na przykład: sałatkę surimi z awokado, placuszki z cukinii z jajkiem, piersi kurczaka duszone z czerwoną papryką i tymiankiem, łososia w galarecie. Mnie osobiście nie chciałoby się codziennie gotować tak wyszukanych dań, bo czasami idę na łatwiznę – gotuję rosół, a przez kolejne dwa dni jemy zrobiony z niego krupnik... ;)))). Tutaj z kolei codziennie jest coś innego, a jedno danie nie pojawia się częściej, niż raz w miesiącu. Jak dla mnie – rewelka. Co więcej – zestawy LightBox są doskonale zbilansowane. Wiecie, te wszystkie białka, tłuszcze, węglowodany, z którymi często mamy problem... Tutaj wszystkiego jest dokładnie tyle, ile być powinno. Nie mniej, nie więcej. Ja jestem pod wrażeniem, bo spodziewałam się totalnej  kichy.      Według mnie największymi plusami LightBox są: 
- doskonale zbilansowane dania;
- różnorodność posiłków;
Kropkę nad i stanowi schludne, atrakcyjne opakowanie, na które  naprawdę przyjemnie się patrzy. Do minusów mogłabym zaliczyć tylko cenę (no i chyba to, że wzięłam za mało kaloryczny zestaw, bo chętnie zjadłabym więcej... ;p) i to, że LightBox póki co działa tylko w kilku miastach.

     Cóż mogę więcej dodać? Z czystym sumieniem mogę polecić (i nikt nie płaci mi tu za reklamę! ;p) LightBox ludziom, których na to stać, a którzy z takich, czy innych powodów (brak czasu, umiejętności kulinarnych) nie mogą sami komponować swoich posiłków. Uderza mnie jedna rzecz – zdjęcia zestawów, które widzę na stronie, naprawdę nie odbiegają od tych, które dostaliśmy. Wszystko kolorowe, świeże i pachnące. Jednym z minusów (jeżeli można uznać to za minus), jest brak wyrazistych przypraw, czy ziół, którymi moglibyśmy dopasować smak do swoich upodobań. Ale czy to jest naprawdę minus? Kilka saszetek z przyprawami to nie majątek, a każdy powinien mieć je w swoim domu. 



     Na koniec, z nieukrywaną przyjemnością chciałbym powiadomić Was o KONKURSIE LightBox na jego stronie internetowej. Nagrodami jest 10 tygodniowych zestawów LightBox o wybranej przez Laureata kaloryczności, dostarczanych do domu lub biura (dotyczy Laureatów z Trójmiasta i Warszawy), natomiast dla Laureatów spoza wymienionych miast przeznaczono 10 egzemplarzy książki Aleksandry Cichockiej „Praktyczny poradnik żywieniowy w odchudzaniu oraz profilaktyce i leczeniu cukrzycy typu 2”. Tak więc wszyscy biorący udział w konkursie, mogą zdobyć naprawdę wartościowe nagrody. Życzę powodzenia (do oglądania strony LightBox śliniaczki wielce wskazane ;ppp).














Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...