wtorek, 31 stycznia 2012

Dopóki spodnie są zbyt luźne...

                Gdy moja waga wskazywała sporo ponad sto kilogramów, największym problemem związanym z odzieżą był dla mnie zakup spodni (pomijam, że wciąż mam ten problem, bo ŻADNE spodnie nie leżą na mnie dobrze – zawsze są za małe, albo za duże, tu odstają, tam się wciskają w ciało itd., od dwóch lat nie znalazłam żadnych idealnie leżących). Szukanie ich w normalnych sieciówkach nie wchodziło w grę z prostego powodu – sieciówki zwykle nie produkują spodni w rozmiarze 52. Próbowałam więc inaczej. Biegałam po secondhandach, próbując znaleźć COKOLWIEK, co mogłoby wejść na mój olbrzymi, kwadratowy tyłek. Obojętny był mi fason, obojętny był mi kolor (byle ciemne!) – brałam to, co akurat znalazłam, wskutek czego wyglądałam tragicznie, często karykaturalnie, a już na pewno nigdy modnie. Gdy ma się pupę monstrualnych rozmiarów, grube uda i grube łydki, nie można wybrzydzać. Bierze się to, co jest. Wówczas ważne było dla mnie to, że W OGÓLE coś znalazłam. I o ile licealistka, czy studentka może coś wymyślić, to jako nieświadoma gimnazjalistka nie miałam pojęcia o żadnych innych opcjach i nosiłam spodnie męskie, w rozmiarze, który dla każdego normalnego mężczyzny jest zdecydowanie za duży. Wyglądałam fatalnie i wiele bym dała, żeby móc pokazać Wam zdjęcia z tamtego okresu.  

                Moja Mama mawiała wówczas, że kupuję spodnie z zapasem. Początkowo nie do końca wiedziałam, co ma na myśli, ale ona doskonale wiedziała, co dzieje się w mojej głowie. Bo kupowałam spodnie z luzem. Nigdy przylegające i leżące stosunkowo blisko ciała. Kupowałam takie, które miały w zapasie kilka centymetrów w pasie i w biodrach. Ten luz dawał mi możliwość dalszego tycia. Nie wiem już, czy było to świadome, czy nieświadome zachowanie, ale faktem jest, że nosząc odrobinę za duże spodnie, mogłam pozwolić sobie na tycie. Źle było, gdy spodnie zaczynały być ciasne. Gdy opinały mnie w udach i gdy ciało wylewało mi się znad paska. Ale dopóki były stosunkowo luźne, miałam poczucie bezpieczeństwa i włączał mi się w głowie komunikat – jednak nie jesteś AŻ TAK gruba.  

                Było to podejście zupełnie niezrozumiałe i przypuszczam, że w ten sposób po prostu sama siebie próbowałam okłamać, że JESZCZE jest w porządku. Dopóki wchodzę w TE konkretne spodnie, jest dobrze. Nieważne, że kilka innych par, w które się JUŻ nie mieściłam, leżało na dnie szafy. Jeżeli TE upatrzone przeze mnie (zwykle największe!) spodnie miały kilka centymetrów luzu, nie miałam się o co martwić. Z tego też względu, gdy korzystałam z usług krawcowej, zawsze prosiłam o to, by szyła spodnie ciut większe. Jej było wszystko jedno, mnie nie.

                A jak wyglądały Wasze perypetie z konkretną częścią garderoby? Mieliście podobne podejście? 


Wiadomości:

- Z radością ogłaszam, że Vivaldi obchodzi dziś urodziny!!! Przez pół dnia przygotowywałam wczoraj tort czekoladowy, który ma chyba osiem miliardów kalorii. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że po zimie wciąż mam do zrzucenia trzy kilogramy. Wydaje mi się, że czas położyć kres weekendowemu pieczeniu aż do Wielkanocy ;)))  Mieliśmy przedwczoraj dość długą dyskusję nt. kaloryczności alkoholu. W najbliższym czasie relacja, bo okazuje się, że może być ciekawie... ;)))
 

- Minęły już TRZY miesiące odkąd regularnie ćwiczę. NIE uznaję ŻADNYCH przerw. Jeśli wiem, że wrócę późno, ćwiczę rano. Jeśli rano nie mam czasu i do domu wracam późnym wieczorem, ćwiczę nawet wtedy i nie ma znaczenia, czy jest dwudziesta druga, czy druga nad ranem. Mam niesamowitą frajdę, gdy wyczuwam mocno wyćwiczone już mięśnie ud i pośladków. Poprawiły mi się nawet mięśnie brzucha. Jest jednak i rzecz niepokojąca. Nie zauważyłam poprawy jeśli chodzi o ilość zbędnej SKÓRY na brzuchu. Na nogach i na pośladkach owszem, jest lepiej, ale na brzuchu wciąż kiepsko. Czas na A6W, bo innego wyjścia nie widzę ;)   

sobota, 28 stycznia 2012

Duszone jabłka z cynamonem

                Cóż może być lepszego w mroźne, sobotnie popołudnie, niż gorące, duszone jabłka z cynamonem? Rzecz banalnie prosta i aż sama się dziwię, że o niej piszę. Ale gdy wrócicie zmarznięci z popołudniowego spaceru, przypomnijcie sobie, że duszone jabłka istnieją, a nie ma dla nich lepszej pory, niż środek zimy.


Składniki (2 porcje):

- 3 duże jabłka (dowolna odmiana, ja nawet nie wiem, jak nazywały się moje :D);
- 1 miękki banan (opcjonalnie);
- łyżeczka cynamonu;
- łyżeczka cukru (jeśli jabłka są dość słodkie, cukier jest zbędny)


                Jabłka obieramy i kroimy w dużą kostkę. Wrzucamy je do garnka, zasypujemy cynamonem, dolewamy odrobinę wody i dusimy przez kilkanaście minut, aż do miękkości. Dodajemy pokrojonego w plasterki banana i dusimy przez kilka następnych minut. Podajemy na gorąco.





                Ja do swoich jabłek w ramach smakowego eksperymentu dodałam trzy pokrojone w kostkę krówki, które rozpuściły się w środku i dodały deserowi delikatnego, krówkowego posmaku. To jednak zwiększa kaloryczność deseru, więc nie polecam tym, którzy do diety podchodzą dość restrykcyjnie.



PS. Duszone jabłka nie należą do szczególnie fotogenicznych potraw, zwłaszcza jeśli robiący im zdjęcie nie jest posiadaczem lustrzanki, niemniej nie o wygląd tu chodzi, a o smak i nie możemy mieć im za złe, że są dość… cóż, „papkowate”. 

wtorek, 24 stycznia 2012

Twarogi

                Trudno jest mi przejść obojętnie obok tematów, które po pierwsze są interesujące, a po drugie bardzo pomocne. Zmniejszanie wagi bardzo często idzie w parze z jedzeniem zwiększonych ilości nabiału. Na jednym z regularnie czytanych przeze mnie portali internetowych znalazłam dziś ciekawy artykuł traktujący o serach twarogowych, które od zawsze darzę olbrzymim uwielbieniem.

Zanim nabrałam jako takiego doświadczenia i wiedzy, jako nastolatka bardzo często jadłam słodkie serki homogenizowane, nie zastanawiając się głębiej nad tym, co właściwie złego w sobie mają i dlaczego aż tyle. Im byłam starsza, tym częściej pojawiał się na moim talerzu zwykły twaróg, który z przyjemnością jem do dziś (w ubiegłym tygodniu miałam wręcz bzika na punkcie białego sera i zjadłam chyba ze cztery kostki, a za chwilę biegnę po kolejną, bo wciąż nie mam dość!).

Ponieważ białe sery są lekkostrawne, powinny zajmować dość wysokie miejsce w piramidzie produktów spożywanych podczas diety redukującej wagę. Są dla nas doskonałym źródłem pełnowartościowego białka zawierającego aminokwasy (pomagają one tworzyć nowe komórki i odbudowywać te uszkodzone), których nasz organizm nie jest w stanie wytworzyć samodzielnie. Oprócz białka twaróg zawiera również cynk, potas, magnez, witaminy A i D oraz te z grupy E i B. Jeśli jednak chodzi o wapń, biały ser zawiera go mało, dlatego warto nie odrzucać całkowicie sera żółtego, zawierającego wapnia znacznie więcej (z tego też względu warto jest pić maślankę, która również zawiera dużo wapnia). Podczas diety redukującej najlepiej jest wybierać ser chudy lub półtłusty – różnica w kaloryczności na 100 g wynosi zaledwie nieco ponad 30 kcal (ser chudy ma 99 kcal/100g).

Osobną kwestią są słodkie serki homogenizowane, którymi „troskliwe” mamy karmią swoje dzieci w nadziei, że dzięki temu będą one lepiej rosły. Z reklamy pobrzmiewa przekaz – jeśli nie kupujesz swojemu dziecku naszego serka, jesteś ZŁĄ MATKĄ! Twoje dziecko będzie miało słabe kości i będzie to TWOJA wina! Cóż, nie ma to faktycznie nic wspólnego z rzeczywistością, bo oprócz jakiejś tam ilości witamin zawartych w tych serkach, znajdują się w nich również inne „radosne dodatki”. Przejrzałam w Internecie skład kilku najpopularniejszych serków dla dzieci (o dziwo nie wszystkie można znaleźć…). Znajdują się w nich przeważnie spore ilości cukru (i jeszcze więcej, ukrytego pod innymi nazwami – np. syrop glukozowy), sztuczne aromaty, żelatyna wieprzowa, czy sztuczne substancje słodzące. Nie wiem jak Wy, ale ja dopiero teraz odczuwam ich sztuczny smak. W ostatnim roku zdarzyło mi się zjeść kilka razy waniliowy serek homogenizowany od różnych producentów, ale każdy jest tak słodki, że od razu mnie mdli, a później czuję w ustach wstrętny, sztuczny posmak (nie wspominając o odbijaniu się). Drodzy Rodzice! Jeśli naprawdę zależy Wam na zdrowym rozwoju dziecka, odrzućcie te „gotowce”. Sami byliście dziećmi, Wasze mamy nie ładowały z Was słodzonych soczków dla dzieci (cukier na cukrze) i reklamowanych w telewizji serków. Czy jesteście przez to źle rozwinięci? Wasze kości przypominają gąbkę? Nie? Więc nie dajcie się ogłupić.

piątek, 20 stycznia 2012

Nie kupuj więcej, niż możesz zjeść!

          Waldek był przerażony i rozglądał się wokół z niedowierzaniem, gdy robiliśmy przedświąteczne zakupy. W oczy rzucało się jedno: ludzie sprawiali wrażenie, jakby szykowali się do wojny. I nie chodzi tu o kupowanie masek przeciwgazowych. Chodzi o JEDZENIE. To, że Polacy wyrzucają tony jedzenia, wiadomo nie od dziś i przynajmniej raz w roku mówi się o tym w telewizji i pisze w gazetach. Ale skoro wyrzucają, to po co robią zakupy tak duże, jakby za kilka dni miało rozpocząć się wielkie oblężenie i trzeba było przez kilka miesięcy żyć na tym, co kupiło się wcześniej? Kupowanie większych ilości pożywienia, niż jest się w stanie zjeść, to jedna z przyczyn przybierania na wadze. Jeśli jesteśmy ludźmi, którzy jedzenie szanują i wyrzucają je tylko w  ostateczności, trudno jest nie spotkać się z sytuacją, w której stajemy przed wyborem: wyrzucić albo zjeść. Problem w tym, że często wybieramy to drugie. Zjem, bo inaczej się zmarnuje.   

                Jednym z najlepszych sposobów na utrzymanie szczupłej sylwetki (i przy okazji oszczędzenie paru groszy) jest to, o czym dawno, dawno temu, na początku istnienia bloga pisał Waldek.

Kupuj tylko tyle, ile jesteś w stanie zjeść 

                Minęło już kilkanaście miesięcy, odkąd mieszkamy razem i to na mojej głowie jest gotowanie. Dobrze, że naprawdę to pokochałam, w przeciwnym razie groziłoby nam żywienie się gotowcami, od których (jeśli już mam wątpliwą przyjemność skosztowania ich z konieczności) jest mi ciężko i mało komfortowo na żołądku. Uwierzcie, że szalenie przykro patrzy mi się na kobiety, które stoją przede mną w kolejce do kasy i wyjmują z  wózka mrożone zapiekanki, mrożone pizze i lasagne, mrożone frytki, gotowe pierogi, gotowe sosy do makaronu i mięs, czy wszelkiego rodzaju fixy. Ostatnio nawet stałam za jedną taką. Miała piękne długaśne akryle i grubą warstwę podkładu na twarzy, a w wózku z zakupami wielkie GIE. Piękność owa kupowała praktycznie same wysoko przetworzone produkty, ale nie były to pojedyncze sztuki, a spore ilości. Pewnie na cały tydzień. Wywnioskowałam, że zarówno ona, jak i jej śliczna córeczka oraz szczęśliwy (nieobecny w sklepie) wybranek, przez cały nadchodzący tydzień będą żywić się przysmakami, które wystarczy zaledwie odgrzać. Niech sobie jedzą, smacznego. Być może nie zależy im na zdrowiu, być może szkoda im czasu (co za tłumaczenie!) na przygotowanie czegoś samodzielnie. Nie mój problem. Wspominam jednak o tym dlatego, że przytoczony przeze mnie przykład nie jest czymś wyjątkowym. Ludzie robią tak nagminnie i nic nie wskazuje na to, by miało się to zmienić. Wracając jednak do głównego tematu.

Ustalona przez Ciebie podstawowa zawartość lodówki to gwarancja sukcesu

                Dużo czasu zajęło mi nauczenie się, w jaki sposób robić zakupy, by nie musieć w trakcie tygodnia biegać do sklepu po coś więcej, niż napoje, pieczywo i ewentualnie świeże mięso oraz warzywa dla psa. Posiadanie w lodówce pewnej grupy podstawowych produktów sprawia, że:
1) Nie marnujemy czasu na zakupy każdego dnia;
2) Możemy (w pewnym sensie również musimy) ugotować coś z produktów przez nas posiadanych;
3) Nie kuszą nas słodycze, chrupki, chipsy i innego rodzaju przekąski, bo jeśli nie mamy ich w domu, łatwiej nam bez nich wytrzymać. 

           Wydaje się to mało odkrywcze? 
         Być może, ale z doświadczenia i relacji innych wiem, jak trudno jest im ugotować cokolwiek, bo narzekają, że czegoś im w lodówce brakuje, a nie mają ochoty na wychodzenie z domu po jeden produkt (a moja Mama jest w tym mistrzynią, bo na zakupy chodzi codziennie po pracy, a i tak zawsze narzeka, że czegoś jej brakuje). Dodatkowo jest to dla mnie jeden z NAJLEPSZYCH sposobów na chudnięcie i utrzymanie wagi. Nie grozi tym, że muszę coś „wyjeść”, bo inaczej razie zepsuje się i zmarnuje. Mój aktualny podstawowy zestaw produktów delikatnie odbiega od tego stworzonego niemalże 2 lata temu przez Waldka. Zmienia się to oczywiście w zależności od pory roku i od tego, co planuję gotować przez najbliższy tydzień. 
Wychodzę z założenia, że jeśli w lodówce ZAWSZE mam warzywa, nabiał i jajka, w szafkach makaron, ryż i kaszę, a w zamrażalniku kilka rodzajów mięsa i ryb, nie biegam jak szalona po sklepach i nie marnuję czasu. Gotuję z tego, co mam, chyba że naprawdę mam ochotę na coś innego, lub jest weekend, bo i tak robię wówczas tygodniowe zakupy. Uzupełniam wówczas to, co zjedliśmy w ciągu tygodnia i nigdy nie dopuszczam do sytuacji, w której mówię, że nie mam pomysłu na ugotowanie obiadu. Można zrobić „coś z niczego” (i nie będzie to kaloryczne!) i o tym już wkrótce.

środa, 18 stycznia 2012

Dla uśmiechu :)

          Śniło mi się, że miałam o czymś napisać na blogu. Ale tak kiepsko mi się śniło, że gdy wstałam rano,  zupełnie nie pamiętałam, co to było. A że przez caly dzień czeka mnie dziś intensywna nauka statystyki (takich perełek jak: Odchylenie standardowe jest pierwiastkiem kwadratowym ze średniej arytmetycznej kwadratów oddchyleń poszczególnych wartości zbiorowości statystycznej od ich średniej arytmetycznej - wspominałam, że jestem wręcz GENIALNA z matematyki? A tak na serio - zupełnie nie rozumiem, co czytam :D), w związku z czym nie znajdę wolnej chwili na napisanie czegoś w miarę interesującego. Wklejam więc kilka obrazków, które wczoraj rozbawiły mnie setnie. Może poprawią komuś z Was humor, choćby na parę chwil :)))









sobota, 14 stycznia 2012

Im Polacy lepiej wykształceni, tym szczuplejsi

                Jedną z najbardziej zadziwiających informacji, jaką przeczytałam w ostatnich dniach była ta, że wraz ze wzrostem wykształcenia maleje procent otyłości w społeczeństwie. Zaskakujące? Co najmniej, zważywszy na fakt, że można byłoby połączyć to z zarobkami i na chłopski rozum wyniki powinny być zupełnie inne.

                Przejrzałam wyniki badań statystycznych Eurostatu, chcąc poznać, jak sprawa wygląda w przypadku naszego pięknego kraju, mlekiem i miodem płynącym, gdzie obywatele uśmiechają się od ucha do ucha i dziękują rządzącym za tę sielankę. Szczęka w dół, Mili moi! Dobrze, że chociaż nasi panowie trzymają się jako tako, bo kobiety pogrążają nas zupełnie.

                Eurostat podzielił kobiety i mężczyzn na krzy kategorie. Tych z wykształceniem najniższym, tych  z wykształceniem średnim i tych, którzy posiadają wykształcenie wyższe. AJ WAJ! Chciałoby się wpełznąć w mysią dziurę i przeczekać burzę. Boli w oczy, boli!
               
Polki – wykształcenie podstawowe – 24,8% otyłych
Polki – wykształcenie średnie – 15,4% otyłych
Polki – wykształcenie wyższe – 7,2% otyłych (otyłych Włoszek z wyższym wykształceniem jest 3,6%)

Polacy – wykształcenie podstawowe – 16,0% otyłych
Polacy – wykształcenie średnie – 18,1% otyłych
Polacy – wykształcenie wyższe – 15,0% otyłych
               
                Chwila na oddech? Wdech, wydech, wdech, wydech... Już? Co się więc – do jasnej anielki – dzieje? Zinterpretujmy to najprościej, jak się da. Teoretycznie rzecz biorąc, osoby z wykształceniem wyższym kształcą się po to, by móc zarabiać więcej. Mając więcej pieniędzy, mogą pozwolić sobie na lepszej jakości jedzenie. Powszechnie myśli się i mówi, że więcej jedzenia i więcej pieniędzy oznacza większą pupę (jak ostatnio lansowane celebrytki z pewnej popularnej w branży lordziarskiej rodziny). Bo bogaty, więc jak lodówę napełni, to chodzi i żre, bo przecież co się ma zmarnować. Uboższy z kolei, czyli według stereotypów ten, który ma wykształcenie podstawowe, je byle co, zapycha się ziemniakami i kluchami wszelkiej maści (bo najtańsze, a na lepsze go nie stać), więc tyje.  Tymczasem okazuje się, że niekoniecznie musi być tak, jak myślimy. 

                Przyczyna tego stanu rzeczy może leżeć w większej świadomości jedzenia wśród lepiej wykształconych. Ciężko jest mi w ogóle na sto procent stwierdzić, w jaki sposób wykształcenie miałoby miec wpływ na to, czy ktoś jest otyły, czy nie, ale fakty są faktami i koń jaki jest, każdy widzi, a wyniki jakie mamy, również. Zauważcie jednak, że tak dużą różnicę widać tylko, jeśli chodzi o Polki. W przypadku Polaków procentowa ilość otyłych jest w zasadzie równa, choć fakt faktem, mężczyzn z wyższym wykształceniem jest o 1% mniej niż tych, którzy mają wykształcenie podstawowe i o 3% mniej, niż tych z wykształceniem średnim.

                O co więc chodzi?


PS. Gapiostwo górą! Rosnąca sterta książek do zrecenzowania (terminy!!!!), dwa wybitnie głupie kolokwia i miliardy innych rzeczy na głowie sprawiły, że dopiero wczoraj odgrzebałam ze sterty papierów styczniowy numer Superlinii (pomijam już fakt, że mam np. nieprzeczytaną od trzech miesięcy Galę i dwa ostatnie numery Uważam Rze, również nietknięte). Pluję sobie w brodę, że nie zrobiłam tego wcześniej, bo Superlinia wraz z firmą Lightbox (o której pisałam TUTAJ - to ci, którzy robią fajne dietetyczne jedzonko i wszystkie kalorie, witaminy i te inne ważne rzeczy mają wyliczone chyba do piątego miejsca po przecinku, czego nikt w warunkach domowych nie zdoła zrobić :P) robi fajną akcję, która polega na tym, że wybierają wspólnie trzy osoby z Trójmiasta i Warszawy (bo w tych miejscach działa Lightbox), które przez trzy miesiące będą jeść dietetyczne posiłki przygotowane właśnie przez Lightbox, będą uczęszczać na darmowy (!!) fitness, zaliczą sesję zdjęciową przed i po odchudzaniu i będą mieć przy tym opiekę dietetyka. I właściwie teraz to już chyba za późno, bo tylko do jutra można wysyłać swoje zgłoszenia (cytuję: W projekcie mogą wziąć udział mieszkanki i mieszkańcy Warszawy oraz Trójmiasta. Zgłoszenia należy nadsyłać do 17 stycznia 2012 r., z dołączonym aktualnym zdjęciem wraz z wymiarami (wzrost, waga, wiek), z krótkim opisem historii nadwagi i aktualnymi (nie starszymi niż trzy miesiące) wynikami badań obejmujących morfologię, oznaczenie poziomu glukozy i składników lipidowych (cholesterol całkowity i jego frakcje – LDL i HDL oraz trójglicerydy) we krwi. Uwaga: nieprawidłowe wyniki nie dyskwalifikują! Ten program przeznaczony jest właśnie dla osób z nadprogramowymi kilogramami, którym towarzyszą inne problemy zdrowotne. Prosimy o podanie adresu, numeru telefonu i adresu e-mail. Spośród nadesłanych zgłoszeń zostaną wybrane trzy osoby,
które wezmą udział w naszym nowym projekcie „Dieta jak lekarstwo”. Ukończenie 18 lat wymagane.) 

Mail: superlinia@mpublishing.pl


Fajna akcja, szkoda tylko, że wcześniej się nie zorientowałam, bo od razu dałabym znać :))))

wtorek, 10 stycznia 2012

Ta cholerna tarczyca...

            Jak to jest, gdy nasza tarczyca zaczyna być nagle naszym przeciwnikiem? Jak to jest, gdy dietetycy i lekarze twierdzą, że przy niedoczynności można utrzymać stałą wagę, a choć jesteśmy na diecie i ćwiczymy, waga wcale nie chce spaść? I wreszcie jak to jest, gdy brakuje nam już sił na bieganie od lekarza do lekarza, a mimo to nadal nie wiemy, co tak właściwie się z nami dzieje?
            Przeczytajcie relację dziewczyny, która wszystko to zna z autopsji. Która, choć czasami brak jej słów i sił, jest dla mnie jest doskonałym przykładem na to, że choroba nie jest wytłumaczeniem dla zaniedbania siebie. Bo ona walczy. Walczy jak cholera i za to należą jej się największe brawa.


Witam…

Jak trudne są początki, jak trudno jest zacząć, wie najlepiej osoba, która całe życie zmaga się z samym sobą. Zmaga się ze startem, zmaga się w trakcie i najczęściej gdzieś na tej drodze się potyka.
Zacznę więc może od tego, kim jestem. W sierpniu tego roku skończę 25 lat. W czerwcu 2011 roku ukończyłam studia wyższe. Pracuję w zawodzie. Lubię swoją pracę. Jestem w szczęśliwym związku od ponad 2 lat. Kocham i jestem kochana. Kocham jego, nie potrafię pokochać siebie.
Dlaczego?
Może to zabrzmi trywialnie, ale... jestem gruba. Nie puszysta, nie grubej kości. Po prostu. Jestem gruba. Przy wzroście 172 cm ważę obecnie 105 kg. Nigdy tyle nie ważyłam.

Moja waga zawsze była na dużo na „plusie” ale przeważnie to kontrolowałam. Kilka dni lżejszej diety i gubiłam te 2 kg. Wszystko zmieniło się jakieś 2 lata temu. Ciągłe zmęczenie, powiedziałabym wręcz - znużenie. Rozkojarzenie, nerwowość i wirująca w górę waga… Z dnia na dzień było coraz gorzej. Widok w lustrze nie pozostawiał złudzeń. Podobnie jak zbliżająca się do setki wskazówka na wadze. Zrobiłam komplet badań. Wyniki były jednoznaczne. Ostra niedoczynność tarczycy.  Zawsze wiedziałam, że znajduję się w grupie ryzyka – kiedy miałam 7 miesięcy, mój ojciec miał zabieg wycięcia tarczycy. A że jestem najmłodsza z trojga rodzeństwa i zarówno starsza siostra jak i starszy brat (40 lat, 39 lat) mają prawidłowe wyniki istniało duże prawdopodobieństwo, że to ja „zostałam obciążona”…

Przedstawię może moje wyniki, dla osób które orientują się w temacie i są w stanie coś doradzić, będzie to na pewno wskazówka.

- tarczyca lawiruje od 9.5 mlU/l (wartość referencyjna 0.27-4.20 mlU/l), poprzez 4,64 mlU/l, 2,08 mlU/l,  4,06 mlU/l, 4.85 mlU/l (pomiar w październiku)
- FT4 które jest powiązane z tarczycą od 24 mlU/l do 15 mlU/l
- insulina 22.59 mlU/ml, po 120 min 30.03 mlU/ml (przyjęcie 75 gr glukozy)
- glukoza 91 mg/dl, po 120 minutach 82 mg/dl
- prolaktyna 687 ulU/ ml, wyrzut po godzinie MTC 8348 ulU/ml


Zaczęłam walkę, walkę którą toczę nadal, ale czuję, że ciągle ją przegrywam…
Endokrynolodzy, którzy za interpretację wyników laboratoryjnych i wypisaną receptę „kasują” 150 zł. Co wizytę wyższa dawka leku, co wizytę nowe badania laboratoryjne. Prolaktyna, hormony, cukier, insulina… Mogłabym się starać o kartę stałego Klienta w laboratorium. Obecnie przyjmuję codziennie lek Euthyrox N75. Podczas ostatniej wizyty u endokrynologa zasugerowano mi dietę z niskim indeksem glikemicznym, gdyż wyniki, pomimo tego iż prawidłowe – powiązane z moją nadwagą mogą prowadzić do cukrzycy typu II. Dodatkowo obciąża mnie fakt, że zarówno w rodzeństwie Mamy jak i Taty są osoby, które na cukrzyce chorują. Babcia ze strony Mamy umarła poprzez szereg skutków które wywołała cukrzyca.
Ja walczę. Walczę ze sobą na siłowni, walczę też w kuchni. Jednak czuję, że cały czas choroba wygrywa. Zostawiając kolejne pieniądze w laboratoriach czy u lekarzy, odchodzę z silniejszą dawką leku a waga stoi, albo wręcz rośnie… Czuję, że jestem kolejną receptą, a nie osobą która potrzebuje pomocy.

           
            Jak widzicie, sytuacja jest nietypowa. Stąd mój gorący apel i prośba o pomoc. Jeśli wśród Was jest ktoś, kto zmaga się z podobnym problemem i chciałby o tym porozmawiać, lub coś zasugerować, niech napisze parę słów w komentarzu. Będzie miło, jeśli zostawicie również swój adres mailowy, wówczas autorka listu będzie mogła się z Wami skontaktować. Możecie pomóc sobie nawzajem - w grupie siła! :) 

środa, 4 stycznia 2012

Polko! Polaku! TYJESZ!

Gonimy Amerykanów. Gonimy niestrudzenie. Nie pod względem zarobków, czy jakości życia, ale otyłości. Brzmi jak żart, a żartem wcale nie jest. Lekarze biją na alarm, a Polacy obżerają się w najlepsze i tyją na potęgę.

Eurostat, Urząd Statystyczny Unii Europejskiej opublikował niedawno wyniki badań, przedstawiające odsetek otyłych w dziewiętnastu krajach Unii, w latach 2008-2009. I choć Brytyjki zajęły w tym rankingu niechlubne pierwsze miejsce (jedna czwarta brytyjskich kobiet cierpi na otyłość!), Polki znalazły się niestety w pierwszej dziesiątce.

Idzie złe.  

Za Brytyjkami w rankingu znalazły się Maltanki, Litwinki i Estonki, za nimi Węgierki, Czeszki, Greczynki i Słowenki. No i my. Kobiecą dziesiątkę zamykają Słowaczki. O dziwo, we Włoszech, kraju słynącym z wyśmienitej pizzy i makaronów, otyłych jest zaledwie 9% kobiet (w Polsce 15,7%)!

W przypadku panów wcale nie jest lepiej. Gdy pewnego razu pisałam, że Polacy to niechluje, spadły na mnie gromy. Okazuje się, że niesłusznie, bo Polacy w zestawieniu najbardziej otyłych Europejczyków zajmują szóste miejsce (17% otyłych). Prym wiodą Maltańczycy.

  Eurostat podzielił kobiety i mężczyzn na cztery grupy wiekowe (18-24, 25-44, 45-64, 65-74).

Jak procentowo rozkładają się te wyniki?

Jeśli chodzi o kobiety:
- 18-24 – 2.1%
- 25-44 – 7.5%
- 45-64 – 22.9%
- 65-74 – 27.6%

W przypadku mężczyzn:
- 18-24 – 4.1%
- 25-44 – 14.4%
- 45-64 – 23.6%
- 65-74 – 24.6%

Łatwo można zauważyć, że wśród kobiet, liczba otyłych w przedziale wiekowym 25-44 zwiększa się o ponad trzy razy w stosunku do poprzedniego przedziału! A mówiłam, że po ślubie waga idzie w górę, bo się paniom starać nie chce? (Mam chłopa, w suknię weszłam, to teraz mogę żreć) Dowód jest? Jak byk! Ale nie tylko panie tyją. Mężczyźni o dziwo, największy skok procentowy notują prawie po równo w przedziałach 25-44 i 45-64.

Jest również zeczą wartą zauważenia, że najmniejszy procent osób otyłych notują obywatele Rumunii (kobiety 8%, mężczyźni 7,6%). 

Jaki z tego wniosek? Ano taki, że tyjemy. Ameryki nikt nie odkrył, bo wystarczy wyjść na ulicę i przekonać się samemu, że ilość  przewalającego się wokół sadełka rośnie. Do kosza należy wsadzić mit o otyłych Włochach – wyniki mówią same za siebie. Włosi jedzą makarony, pizzę, piją olbrzymie ilości wina... i procent otyłych jest u nich niemal najniższy! Dlaczego? Bo we Włoszech je się również warzywa, co u nas wciąż niestety często traktowane jest jak kara boska za grzechy (A ja to co, królik, żeby zieleninę jeść?). Eksperci mówią, że przyczyną takich, a nie innych wyników, jest niesprzyjająca sytuacja finansowa i mniejsza zasobność portfeli Europejczyków. Że zdrową żywność zastępują oni mocno przetworzoną, w której aż roi się od węglowodanów i tłuszczu. Eksperci ekspertami, a ja mówię tak:

JESTEŚMY LENIWI. Nie wkładamy za grosz wysiłku w przygotowanie zdrowych posiłków. Bo wydaje nam się, że mniejszej ilości energii wymaga od nas pójście do KFC, lub kupienie mrożonej pizzy, niż przygotowanie pełnowartościowego posiłku. JESTEŚMY LENIWI. Nie ruszamy się, a naszym jedynym wysiłkiem fizycznym jest podniesienie tyłka z sofy, żeby podreptać do kuchni. JESTEŚMY LENIWI. Nie uczymy naszych dzieci zdrowego odżywiania i spełniamy wszystkie ich zachcianki. Bo w telewizji reklamują soczki, jogurciki i batoniki – a wszystko to cukier, cukier i jeszcze raz cukier! JESTEŚMY LENIWI. I NIEWYDUKOWANI. Bo nie mamy pojęcia o tym, co jest zdrowe, a co nie, za co nasz organizm będzie nam wdzięczny, a za co się na nas obrazi. Co więcej – NIE CHCEMY TEGO WIEDZIEĆ! Nie próbujemy nawet myśleć o tym, jak wielką krzywdę robimy samym sobie. I będzie, niestety, jeszcze gorzej.


A to odchodzi w niepamięć...


niedziela, 1 stycznia 2012

Postanowienia noworoczne

                Nie lubię postanowień noworocznych. Nigdy ich nie robiłam, nie robię i robić nie zamierzam, bo postanowienia noworoczne mają to do siebie, że uwierają. W głowie uwierają, bo wiemy, że . Gdy człowiek się tak mocno namyśli i stwierdzi, że zrobi to, tamto i jeszcze coś innego, a później mu się odechce, albo sam to spieprzy, robi mu się głupio i przykro. Bo na własne życzenie, z własnego lenistwa lub/i głupoty popsuł. I poszły w cholerę postanowienia noworoczne, więc rok do dupy, choć dopiero się zaczął, ale nic to, za rok postanowię znów i wtedy na pewno się uda.

                Postanowieniom mówię więc: NIE. Co innego jednak, jeśli chodzi o PRÓBOWANIE.  

                Bo spróbować zawsze można. Jak wyjdzie, to dobrze, a jak nie wyjdzie, to trudno, płaczu nie ma. I gdyby tak mówić o własnym ciele...

                Widzicie różnicę między:

schudnę 15 kilogramów 
a
spróbuję zmienić swój sposób odżywiania, dzięki czemu może uda mi się zrzucić parę kilo?

                Różnica jest i już spieszę z wyjaśnieniem! To pierwsze zdanie, z piętnastoma kilogramami, jest postanowieniem. Mamy tu konkretną liczbę, zresztą całkiem sporą. Piętnaście, ni mniej, ni więcej. Co rysuje mi się przed oczami, gdy patrzę na takie zdanie? Cóż, od razu widzę perspektywę dość mocnego zaciśnięcia pasa, z czym większości kobiet wciąż kojarzy się przejście na dietę. Cel jest określony jasno, ale wydaje się być odległy i trudny do osiągnięcia. Kłuje w oczy? Mnie owszem i z tego względu jest zupełnie nie  do przyjęcia. Drugie założenie jest z kolei czymś w rodzaju propozycji dla samego siebie – w pewnym sensie może i postanowieniem, ale tak nie do końca określonym. Spróbuję zmienić swój sposób odżywiania – mogę, ale nie muszę. Co się stanie, jeśli spróbuję i nie wyjdzie? Prawdopodobnie nic. Nie wyjdzie, trudno, wkrótce zacznę jeszcze raz. Nie załamię się doszczętnie z powodu porażki, w końcu nie określiłam żadnego konkretnego celu. Ale jeśli zdołam, mogę dodatkowo schudnąć. Może zdarzyć się tak, że ten nowy sposób odżywiania przypadnie mi do gustu i zdecyduję się przy nim pozostać. Mogę schudnąć kilogram, pięć, albo i dziesięć, ale to wszystko zależy ode mnie. Świat się nie zawali, jeśli poniosę klęskę.

                Kiedyś byłam zdania, że warto jest wyznaczać sobie określone cele. Konkretne cyfry lub liczby. Teraz jednak, wraz z upływem czasu obserwuję, że znacznie łatwiej jest (również dla mnie!), osiągać malutkie zwycięstwa. Zrezygnuję z trzeciego tego dnia cukierka. Poćwiczę kilka minut więcej, przecież nic na tym nie tracę. Spróbuję powstrzymać się z pieczeniem ciast przez trzy tygodnie, a zamiast tego kupię więcej owoców.

                Warto jest zaczynać od rzeczy małych. Ponoszenie porażki w przypadku naprawdę trudnych postanowień jest rozczarowujące i bolesne. Powoduje, że czujemy się słabi. Czym innym z kolei jest próba uświadomienia sobie, że zaczynanie od rzeczy z pozoru nieistotnych, w dłuższym czasie będzie dla nas bardziej opłacalne i łatwiejsze do zrealizowania!

                Mogą to być naprawdę niewielkie sprawy:

- próba rezygnacji z majonezu do sałatki i zamiana jej na jogurt naturalny, lub w ostateczności śmietanę;
- dłuższy spacer z psem, choćby o pięć minut za każdym razem;
- wchodzenie po schodach zamiast jeżdżenia windą;
- zamiana tłustych wędlin na chudsze;
-  wysiadanie przystanek wcześniej, niż zwykle i dojście do domu pieszo;

                Takie rzeczy nie są uciążliwe i nie trzeba się do nich przygotowywać. A przede wszystkim nie dudnią w głowie. Postanowienie pod tytułem: schudnę 15 kilogramów, z góry napawa obawą. Jest tu liczba, którą musimy osiągnąć, bo tak postanowiliśmy, a prawdopodobieństwo, że poniesiemy porażkę, jest olbrzymie. Spróbuj metodą małych kroczków i nigdy, przenigdy nie zaczynaj od jutra. Bo  od jutra zbyt często przesuwa się w czasie na bliżej nieokreślone kiedyś.


Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku! 



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...