piątek, 20 stycznia 2012

Nie kupuj więcej, niż możesz zjeść!

          Waldek był przerażony i rozglądał się wokół z niedowierzaniem, gdy robiliśmy przedświąteczne zakupy. W oczy rzucało się jedno: ludzie sprawiali wrażenie, jakby szykowali się do wojny. I nie chodzi tu o kupowanie masek przeciwgazowych. Chodzi o JEDZENIE. To, że Polacy wyrzucają tony jedzenia, wiadomo nie od dziś i przynajmniej raz w roku mówi się o tym w telewizji i pisze w gazetach. Ale skoro wyrzucają, to po co robią zakupy tak duże, jakby za kilka dni miało rozpocząć się wielkie oblężenie i trzeba było przez kilka miesięcy żyć na tym, co kupiło się wcześniej? Kupowanie większych ilości pożywienia, niż jest się w stanie zjeść, to jedna z przyczyn przybierania na wadze. Jeśli jesteśmy ludźmi, którzy jedzenie szanują i wyrzucają je tylko w  ostateczności, trudno jest nie spotkać się z sytuacją, w której stajemy przed wyborem: wyrzucić albo zjeść. Problem w tym, że często wybieramy to drugie. Zjem, bo inaczej się zmarnuje.   

                Jednym z najlepszych sposobów na utrzymanie szczupłej sylwetki (i przy okazji oszczędzenie paru groszy) jest to, o czym dawno, dawno temu, na początku istnienia bloga pisał Waldek.

Kupuj tylko tyle, ile jesteś w stanie zjeść 

                Minęło już kilkanaście miesięcy, odkąd mieszkamy razem i to na mojej głowie jest gotowanie. Dobrze, że naprawdę to pokochałam, w przeciwnym razie groziłoby nam żywienie się gotowcami, od których (jeśli już mam wątpliwą przyjemność skosztowania ich z konieczności) jest mi ciężko i mało komfortowo na żołądku. Uwierzcie, że szalenie przykro patrzy mi się na kobiety, które stoją przede mną w kolejce do kasy i wyjmują z  wózka mrożone zapiekanki, mrożone pizze i lasagne, mrożone frytki, gotowe pierogi, gotowe sosy do makaronu i mięs, czy wszelkiego rodzaju fixy. Ostatnio nawet stałam za jedną taką. Miała piękne długaśne akryle i grubą warstwę podkładu na twarzy, a w wózku z zakupami wielkie GIE. Piękność owa kupowała praktycznie same wysoko przetworzone produkty, ale nie były to pojedyncze sztuki, a spore ilości. Pewnie na cały tydzień. Wywnioskowałam, że zarówno ona, jak i jej śliczna córeczka oraz szczęśliwy (nieobecny w sklepie) wybranek, przez cały nadchodzący tydzień będą żywić się przysmakami, które wystarczy zaledwie odgrzać. Niech sobie jedzą, smacznego. Być może nie zależy im na zdrowiu, być może szkoda im czasu (co za tłumaczenie!) na przygotowanie czegoś samodzielnie. Nie mój problem. Wspominam jednak o tym dlatego, że przytoczony przeze mnie przykład nie jest czymś wyjątkowym. Ludzie robią tak nagminnie i nic nie wskazuje na to, by miało się to zmienić. Wracając jednak do głównego tematu.

Ustalona przez Ciebie podstawowa zawartość lodówki to gwarancja sukcesu

                Dużo czasu zajęło mi nauczenie się, w jaki sposób robić zakupy, by nie musieć w trakcie tygodnia biegać do sklepu po coś więcej, niż napoje, pieczywo i ewentualnie świeże mięso oraz warzywa dla psa. Posiadanie w lodówce pewnej grupy podstawowych produktów sprawia, że:
1) Nie marnujemy czasu na zakupy każdego dnia;
2) Możemy (w pewnym sensie również musimy) ugotować coś z produktów przez nas posiadanych;
3) Nie kuszą nas słodycze, chrupki, chipsy i innego rodzaju przekąski, bo jeśli nie mamy ich w domu, łatwiej nam bez nich wytrzymać. 

           Wydaje się to mało odkrywcze? 
         Być może, ale z doświadczenia i relacji innych wiem, jak trudno jest im ugotować cokolwiek, bo narzekają, że czegoś im w lodówce brakuje, a nie mają ochoty na wychodzenie z domu po jeden produkt (a moja Mama jest w tym mistrzynią, bo na zakupy chodzi codziennie po pracy, a i tak zawsze narzeka, że czegoś jej brakuje). Dodatkowo jest to dla mnie jeden z NAJLEPSZYCH sposobów na chudnięcie i utrzymanie wagi. Nie grozi tym, że muszę coś „wyjeść”, bo inaczej razie zepsuje się i zmarnuje. Mój aktualny podstawowy zestaw produktów delikatnie odbiega od tego stworzonego niemalże 2 lata temu przez Waldka. Zmienia się to oczywiście w zależności od pory roku i od tego, co planuję gotować przez najbliższy tydzień. 
Wychodzę z założenia, że jeśli w lodówce ZAWSZE mam warzywa, nabiał i jajka, w szafkach makaron, ryż i kaszę, a w zamrażalniku kilka rodzajów mięsa i ryb, nie biegam jak szalona po sklepach i nie marnuję czasu. Gotuję z tego, co mam, chyba że naprawdę mam ochotę na coś innego, lub jest weekend, bo i tak robię wówczas tygodniowe zakupy. Uzupełniam wówczas to, co zjedliśmy w ciągu tygodnia i nigdy nie dopuszczam do sytuacji, w której mówię, że nie mam pomysłu na ugotowanie obiadu. Można zrobić „coś z niczego” (i nie będzie to kaloryczne!) i o tym już wkrótce.

15 komentarzy:

  1. Ja mam tak,że raz w tygodniu robię zakupy generalne, to co mi potrzeba z podstawowych produktów typu nabiał,warzywa,owoce, świeże mięso.I co 2-3 dni pieczywo. Też wyznaję zasadę,że lepiej mieć mniej, co by nie kusiło żeby zjeść, bo się zepsuje etc. A chodzenie dzień w dzień do sklepu sprzyja nie tylko kupowaniu bezsensownie niektórych produktów, z nadzieją że się może przydadzą, a co za tym idzie wydawaniu większej ilości pieniędzy, a także traceniu czasu który można wykorzystać o wiele przyjemniej i pożyteczniej.:)
    Kasia

    OdpowiedzUsuń
  2. Dokładnie tak! Przez pewien czas ostatnio biegałam do sklepu prawie codziennie i wydałam prawie dwa razy więcej niż normalnie, a kupiłam naprawdę pierdoły, które odsunęły na dalszy plan to, co miałam w lodówce. Mieliśmy za dużo jedzenia, a jeść nam się nie chciało na siłę, więc później musiałam wyrzucać mandarynki, pomidory i cebulę, bo zaczęły pleśnieć. Teraz już do tego nie dopuszczam. A pieczywo to już w ogóle inna historia. Ja praktycznie nie jem, chyba że w weekend, ale jak się robi czerstwe, to pies dostaje do chrupania i wszyscy są zadowoleni :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Do dyskusji:
    http://uroda.onet.pl/twarz-i-cialo/grubasica,1,5003769,artykul.html
    i to...
    http://www.pudelek.pl/artykul/37742/grycan_szczupli_ludzie_sa_wiecznie_nieszczesliwi/
    Co wy na to?

    OdpowiedzUsuń
  4. Poczekam, aż ktoś pierwszy skomentuje Grycanki, bo ja to bym od razu pojechała po bandzie... :D

    OBRZYDLIWE.

    OdpowiedzUsuń
  5. Witam i dodam swoje trzy grosze: wybierajac sie na zakupy spozywcze nie mozna byc glodnym bo wtedy kupuje sie wiecej.
    Pozdrowienia dla umiarkowanych 'kupujacych'

    OdpowiedzUsuń
  6. Tak mówią, ale na mnie to, prawdę mówiąc, nie działa :P

    OdpowiedzUsuń
  7. Nie wiem czy widziałyście ostatnio zdjęcie Grycan z 3 córkami...Masakra jakaś, im młodsza tym widać większą otyłość...To że ona jest grubsza, nie powinna dzieciom pozwolić doprowadzić się do takiego stanu, a ona jeszcze zachęca dzieci do jedzenia. Jakby każda z nich -20 zaliczyła to by super było! Od razu można by mówić o akceptacji siebie, miłości do jedzenia.
    Kasia

    OdpowiedzUsuń
  8. A kimże jest to babsko z pudelka?
    Swoją drogą, pierniczy jak potłuczona, KAŻDY gruby człowiek wolałby być szczupły. A jeśli mówi co innego, kłamie w żywe oczy. W byciu grubym nie ma kompletnie nic fajnego ani estetycznego (Wyjątek: Nigella Lawson, ta kobieta autentycznie wygląda na szczęśliwą). Pocenie się jak prosię przy wejściu na drugie piętro jest obleśne i tyle, tak samo jak grubasy w bikini na plaży czy trzęsące się fałdy przy podbieganiu do autobusu.
    Czuć się dobrze w swojej skórze - to co innego. Mam to szczęście, że jestem posiadaczką figury gruszki, dzięki czemu nie wyglądam tak tragicznie jak mogłabym wyglądać ze swoją wagą. Generalnie, lubię siebie i akceptuję, z chęcią paraduję w kieckach, ale to nie zmienia faktu, że gdyby ktoś chciał zabrać ode mnie te nadprogramowe 17 kg, to oddałabym je z wielką radością.
    Każdy grubas, który mówi, że nie chce być szczupły, odwraca kota ogonem i wymyśla sobie wymówki, żeby nie musieć ruszać swojej tłustej dupy. Każdy, kto twierdzi, że szczupli ludzie są nieszczęśliwi, najzwyczajniej w świecie nie potrafi powstrzymać się przed zeżarciem wszystkiego na swojej drodze.
    Co do pierwszego artykułu, strasznie współczuję dziewczynom tak skopanego dzieciństwa. W sumie miałam szczęście, bo ze mnie, o dziwo, dzieci nigdy się nie śmiały. Może dlatego, że zawsze byłam najmądrzejsza w klasie i strasznie zadzierałam nosa :) A może dlatego, że jakimś cudem, zawsze znalazło się grubsze dziecko.
    Aczkolwiek lekcje wychowania fizycznego wciąż wspominam jako najgorszy koszmar.

    OdpowiedzUsuń
  9. Ha, specjalnie wrzuciłam te dwa linki! W jednym artykule jest o zaburzeniach odżywiania, które moim zdaniem, dotyczą przynajmniej 50% wszystkich otyłych kobiet, w tym również mnie.
    Jako dziecko wychowywana byłam u babci na wsi. Żywiona po babcinemu, swojskimi rosołami, smalczykami, pasztetami, boczusiami, pełnotłustym mlekiem i tonami pączków, drożdżówek, kremówek na maśle szybko zaczęłam przypominać ukochane specjały. Stałam się okrąglutka i tłuściutka. W szkole oczywiście przezywano mnie, lecz wychowywana z chłopakami, świetnie umiałam się bić i byłam wytrzymała na ból. Tak, że pięścią wypracowałam sobie szacunek. W wieku 13 lat ważyłam 82 kg przy wzroście 158 cm. Przez ogólniak trochę urosłam ( na szczęście wzwyż ;P).Do szkoły chodziłam piechotą 7 km, miałam rewelacyjną wuefistke, która zachęciła mnie do amatorskiego uprawiania gimnastyki artystycznej. Ze szkoły wracałam późno i tak padnięta,że nie miałam ochoty nawet jeść. Efektem była waga 58 kg przy wzroście 165 cm. Wagę udało mi się utzymać przez całą naukę w studium. Nadal się gimnastykowałam, chodziłam na aerobic, piechotą latałam na wszystkie praktyki ( najdalej prawie 8 km). I wtedy coś głupiego przyszło mi do głowy. Obejrzałam się w lustrze i doszłam do wniosku, że jestem gruba. Może dlatego, że jestem typową gruszką i mając w talii 60 cm, w biodrach miałam 94? Nie wiem. Ale zaczęłam żywić się tartymi, surowymi warzywami oraz gotowanym mięsem i rybami. Po takim jedzeniu padałam z głodu, miałam niedocukrzenie, musiałam zrezygnować z aktywności fizycznej. Moja waga, zamiast w dół stała jak zaczarowana. Masakra. Skończyłam szkołę i nie mogłam znaleźć pracy. Dołowałam się straszliwie. Wtedy po raz pierwszy poznałam stan ukojenia i błogostanu jaki daje jedzenie, a zwłaszcza słodycze. Błogostan jednak szybko mijał, a po atakach obżarstwa naste powała ociężałość i nieuchronne wyrzuty sumienia.
    W końcu znalazłam pracę, ale w niej doszło do zderzenia moich ideałów z rzeczywistością, na korzyść tej ostatniej. Praca obciążała mnie nadmiernie fizycznie, jeszcze bardziej psychicznie i dawała psie pieniądze. Pracując na zmiany(dzienna i nocna, po 12 godz każda), w święta i weekendy, zarabiałam równowartość zasiłku dla bezrobotnych i to na pełen etat. I cały czas dręczyły mnie napady obżarstwa, naprzemiennie z kilkudniowymi głodówkami. Moja waga osiągnęła prawie 78kg. Wtedy dopadło mnie odchudzanie przedślubne, które pozwoliło mi osiągnąć 72 kg. Kilogramy powróciły w ciągu niespełna pół roku. Mąż ciężko zachorował. Więcej czasu spędzał w szpitalach niż w domu. Ten czas wspominam jako masakrę. Byłam silna za nas dwoje, a siłę dawało mi obżeranie się. Dobrnęłam do 92 kg. Wtedy pojawiło się światełko w tunelu i powiedziałam sobie STOP. Po raz pierwszy zaczęłam odchudzać się racjonalnie. Udało mi się zapanować nad moim umysłem. Po trzech miesiącach miałam prawie 15 kg z głowy. Wtedy choroba męża znów zaatakowała. Tym razem skutecznie. Po 3 latach małżeństwa, nagle zostałam sama... Kolejne pół roku, to czarna dziura. Ciężka depresja, leczenie, psychoterapia... Schudło mi się samo do 59 kg, bo nic nie byłam w stanie jeść. Piłam tylko mleko. Włosy mi posiwiały i wypadały garściami. Skóra zrobiła się szara. Czułam się jakby i moje życie się skończyło. Miałam 25 lat. Gdyby nie moja psychoterapeutka, pewno zrobiłabym sobie jakąś krzywdę. cdn

    OdpowiedzUsuń
  10. Pigułko Kochana, korzystam chwilowo z nie swojego komputera, bo do późnego wieczora nie dopadnę swojego. Napiszę więc na szybko tylko tyle, że Twoja opowieść straszliwie mną wstrząsnęła. Okropnie mi przykro, że przeszłaś tak wiele cierpienia będąc tak młodą osobą. Musisz być niezwykle silna, że potrafisz w ogóle o tym pisać. Kłaniam się najniżej, jak tylko mogę.

    OdpowiedzUsuń
  11. Hej, musiałam skończyć w tym miejscu, bo spieszyłam do pracy. Moja terapeutka pomogła mi stanąć na nogach. Obcięłam i przefarbowałam włosy, za jej radą rozejrzałam się za zmianą otoczenia. Znalazłam prace w Gdańsku, czyli dokładnie na drugim końcu Polski. Nigdy wcześniej tam nie byłam, ale od pierwszego wejrzenia zakochałam się w tym mieście. Po pewnym czasie, gdy już się nieźle zakorzeniłam, poznałam KOGOŚ. Po raz drugi cudowne motyle w brzuchu, poczucie, że jestem piękna, potrzebna... Był to mężczyzna po przejściach, więc jakoś tak przylgnęliśmy do siebie. Narodził się związek i po pewnym czasie zaczęliśmy myśleć o dziecku. Jakoś tak po zmianie pracy zaczęłam też palić. Nie wiem czy tak odreagowywałam stresy, czy tylko takie głupie tłumaczenie. Dopiero, gdy zaszłam w ciążę rzuciłam. Początkowo znosiłam ten stan dobrze, nawet bardzo nie przytyłam. Dopiero tak koło 6tego miesiąca zaczęły się komplikacje i niestety zaległam w łóżku. Jadłam trochę z nudów, trochę ze strachu o maleństwo, no i stało się... W ósmym miesiącu moje dziecko zdecydowało się wyjść na świat. Na porodówce waga wskazała 102kg JESOOO! Synuś ważył 2,5 kg. Fakt, że dużo z tych kilogramów, to obrzęki, bo już w tydzień później ważyłam. 85 kg, ale moja piękna sylwetka pozostała wspomnieniem. Następny rok, to huśtawa, bo baby blues (który przeszłam dosyć poważnie) oraz wszelkie niepowodzenia rodzicielskie odreagowywałam, jak kiedyś jedzeniem i głodówkami, dopiero kiedy zaczęłam mieć problemy z pokarmem, jakoś opanowałam się. Jednak nie na długo. Mój mężczyzna stracił pracę, ja po macierzyńskim też nie bardzo miałam gdzie wracać. Aby nas utrzymać P. wyjechał na kontrakt. Wcześniej podjęliśmy decyzje o przeprowadzce. Ojciec przyjechał po mnie i zabrał mnie na stare śmieci. Miałam w rodzinnym mieście wynająć mieszkanie, bo niby taniej, bliżej pomoc rodziców, szansa na przedszkole i powrót do pracy. Wyjeżdżając z Gdańska płakałam jak dziecko.Kolejne 2 lata, to znów cyrki z jedzeniem. Bujałam się od 73 kg do 90. W moim związku zaczęło się psuć- miłość na odległość, to był kiepski pomysł. Dlatego P. wrócił do kraju, a ja do pracy. Było różnie. Uczyliśmy się siebie od nowa. Udało się. Pobraliśmy się. W końcu zdobyłam prace moich marzeń. Trochę trwało, nim dostałam umowę na czas nieokreślony. W dniu kiedy ja otrzymałam poszłam do psychiatry i opowiedziałam o moich problemach jedzeniem. Pani doktor zaproponowała mi leki hamujące apetyt, ale nie zdecydowałam się, gdyż nie nadmierny apetyt jest moim problemem. zaczęłam psychoterapię. To już drugi miesiąc i jest dobrze. Powoli staje się sobą. Kontroluję się bardzo, odreagowuję swoje stresy, lęki i inne stany psychiczne w inny sposób. Jeżeli tylko kontroluje emocje, nie mam problemów z dietą. Jak już kiedyś pisałam wybrałam laktoowowegetarianizm, gdyż nie przepadam za mięsem i nawet jak się okazuje lepiej czuję się, nie jedząc go. Bynajmniej nie jestem stricte wege, bo jem czasem ryby. Wolę to, niż suplementacje. Wychodzę z założenia, że zdrowy człowiek, nie powinien łykać żadnych pigułek. Do tego ćwiczę w domu i raz w tygodniu chodzę z synkiem na basen.
    Moje doświadczenia opisałam nie po to, żeby wzbudzić współczucie czy litość. Ale czytam twój blog od niedawna i spotykam na nim różne opinie i komentarze. Dziewczyny szukają u ciebie recepty na szybkie i bezbolesne schudnięcie. Widzą różnej maści gwiazdki, które w ciągu 2 miesięcy przeobrażają się ze słonicy w łanię i myślą, że to takie proste. Niestety, jest to możliwe jedynie poprzez ciężką prace w długim okresie czasu, bądź metodami chirurgii plastycznej i medycyny estetycznej. Co niestety nie jest obojetne dla zdrowia. Nie ma cudownej pigułki na schudnięcie, ani diety cud, po której kilogramy nie wrócą. Raz wyprodukowane komórki tłuszczowe, nie giną przy chudnięciu, tylko zmniejszają swoja objętość. To jak magazyn, który staje się pusty po wyekspediowaniu z niego towaru. I taki czeka tylko na nadwyżkę, którą można by zmagazynować.

    OdpowiedzUsuń
  12. CD
    Zmaganie się z otyłością, to jak walka z alkoholizmem. Wystarczy kieliszek, żeby popłynąć... Wystarczy zapomnieć chwile o samokontroli, aby znów zacząć się objadać. OTYŁOŚĆ TO EFEKT OBJADANIA SIĘ! Nie ciąży, nie stresów, nie braku czasu, nie pracy na zmiany. Piszę to z pełną świadomością, bo jestem otyła. Jestem grubasem. Przy wzroście 165 cm, ważę 85 kg i mam BMI 31,2. A jestem gruba dlatego, że przestałam kontrolować, to, co jadłam, a nie z powodu tego, co przeszłam. Nie mylmy pojęć moje drogie. Miejmy odwagę przyznać się przed sobą do błędów. Alkoholik musi się przyznać, że jest chory. Grubas też. Nam jest trudniej, bo nie możemy pozwolić sobie na całkowite odstawienie przyczyny problemu, tj jedzenia.
    Kochani, przejmijmy kontrolę nad naszym problemem. Jeżeli sami nie dajemy rady, udajmy się do specjalisty. Poradźmy lekarza, dietetyka, psychologa. Jeżeli nas nie stać, poszukajmy poradni refundowanych, zapytajmy o to chociażby w naszym oddziale NFZ.Albo poszukajmy poradni dla cukrzyków. Na pewno w poczekalni, albo od pielęgniarki dostaniemy ulotki nt diety cukrzycowej. Ma ona zwykle ( w zależności od stopnia aktywności fiz) 1500 - 1800 kCal i na pewno nikomu (nawet zdrowemu) nie zaszkodzi, a utrata kilogramów gwarantowana! Pogrzebmy w necie: szukajmy diet wg naszych preferencji i zasobności kieszeni. Cokolwiek byśmy nie mogli zrobić, zacznijmy już, teraz! Zawsze jest sposób.
    Moja historia na razie jest na etapie zbliżania się do szczęśliwego końca. Mam kochanego męża, który jest też moim najlepszym przyjacielem. Przeszliśmy różne etapy, które, mam nadzieję wzmocniły nas i zahartowały. Jakoś też z powrotem przyzwyczaiłam się do mojego miasteczka, wynajmuje tu fajne mieszkanko, mam ciekawą pracę (nie tracę jednak nadziei, że kiedyś uda misie wrócić do ukochanego Gdańska). Mój syn we wrześniu pójdzie do szkoły i powoli zmienia się w całkiem fajnego młodego człowieka. No i terapia przynosi efekty. Od prawie pół roku nie miałam ataków jedzenia kompulsywnego, od miesiąca jestem na diecie. Schudłam 4 kg. Powoli rozkręcam aktywność fizyczną. W lecie dorzucę jeszcze rower i rolki, grę w piłkę z moimi mężczyznami. Trzymajcie za mnie kciuki, ja trzymam za was. W jedności siła, razem damy radę!
    A tobie Limonko dzięki za bloga! Podoba mi się to, że jego sednem jest nie odchudzanie, tylko zdrowe odżywianie i radość z życia. Jestem na TAK!

    OdpowiedzUsuń
  13. Ej, ej, ej, Pani Pigułko :))) Wiadomo, że nikt tu nie pisze o niczym po to, by inni się nad nim litowali i mu współczuli. Trudno jednak nie być pod wrażeniem olbrzymiej siły kobiety takiej jak Ty i powtarzam to po raz drugi. Rozbiłaś mnie na łopatki, bo napisałaś jasno, wprost, bez owijania w bawełnę, mocno. A ja to uwielbiam i doceniam. Napisałaś to, pod czym podpisuję się obiema rękami: ,,OTYŁOŚĆ TO EFEKT OBJADANIA SIĘ!". Chociaż moim zdaniem często siedzi to w psychice, jest to taki sam problem jak każdy inny nałóg, a te przecież siedzą w głowie. Tak czy siak znów trudno jest nie wspomnieć o wyjątkach, bo wiemy już, jak wiele jest dziewczyn, które mają olbrzymie problemy ze względu na tarczycę. W każdym razie wiadomo, o co chodzi :)

    OdpowiedzUsuń
  14. UUps, bujnęłam się! Chodziło mi o to, że jeżeli otyłość jest wynikiem jakiejś choroby, czy psychicznej,czy fizycznej, to leczmy tę chorobę, a nie traktujmy jak wytłumaczenie. Są dziewczyny, które mimo tarczycy walczą. Są takie, które walczą z psychiką. A Grycanki moim zdaniem są godne współczucia. Wyobraźcie sobie, co za parę lat będzie siedzieć w głowach tych dziewczyn! Teraz mamunia lansuje ich otyłe ciała, wmawiając im,że są piękne i ponętne i za pomocą kasy walczy, żeby wszyscy tak mówili. Tu nie można mówić o akceptacji swojego ciała. Tu mowa o popieraniu patologii, bo im się będzie wydawało, że wraz z kilogramami, przybywa im urody. Będą utrwalały w sobie złe nawyki żywieniowe i tyły. Albo się sparzą przy poszukiwaniu partnerów życiowych, albo mamunia kupi im chłopaka, jak wszystko inne. Tak, czy inaczej nie wróże im szczęścia. Jeszcze nie wyglądają tragicznie, gdyby teraz zamiast się lansować wzięły się za siebie...cóż...

    OdpowiedzUsuń
  15. Heh a ja mam dosyć prostą strategię:
    - nie idę po zakupy głodna
    - biorę koszyk zamiast wózka (szybciej robi się cięższy)
    - zaczynam od tej strony sklepu z warzywami
    - nie idę do działu ze słodyczami, bo jak nie kupię, to nie będą kusiły w domu

    Pamiętam jak raz zajrzałam jednak do części ze słodyczami - idę, patrzę, a tam sami "puszyści" i w tył zwrot! :D

    OdpowiedzUsuń

Zastrzegamy sobie prawo do usuwania komentarzy obraźliwych i wulgarnych, zarówno w stosunku do autorów, jak i czytelników oraz innych komentujących. Blog nie jest miejscem wyładowywania swoich frustracji. Szanujmy się nawzajem!

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...